piątek, 1 listopada 2013

II Rozdział: Peron 9 i ¾




Do codzienności zaczął wkradać się wrzesień. W swoim zwyczaju, chłodny i pozbawiający większości uczniów nadziei na kolejne beztroskie dni. To czas, gdy wracamy do szkoły. Do meczących prac domowych, testów wiedzy i rozłąki z domem rodzinnym. Może dlatego nikt nie lubi września. Nikt prócz mnie. Raczej nie będę tęsknić za domowym ogniskiem, podwórkiem i tym wszystkim, co dodaje słodkości wakacjom.

Peron 9 i ¾ nie wygląda dzisiaj zachęcająco. Posadzkę pokrywa mało eleganckie błoto, które jest efektem ciągłych ulew nad Londynem. Panuje tu gwar. Rodzice żegnają swoje dzieci, dają im ostatnie rady i przestrzegają przed szkolnymi niebezpieczeństwami. Większość z nich samo się o tym przekonało. Hogwart to przecież bardzo stara szkoła, do której chodzili chyba wszyscy angielscy czarodzieje i czarownice.
Przeciskam się między ludźmi, pchając swój wózek. Moja sowa – dorodny puchacz o imieniu Falco wierci się niecierpliwie w klatce. Tak, jak i ja chce znaleźć się w przedziale i spokojnie przetrwać dzisiejszą podróż, która miała trwać jak zawsze parę godzin.
Przeszłam obok grubszej, rudej kobiety i jej dzieci, które miały taki sam kolor włosów jak ona. Znałam ich. Tak naprawdę trudno było ich nie znać. Rozmnożyli się, jak króliki i co roku wyprawiali kolejne dziecko do szkoły. Ich ubrania były stare i sprane, noszone przez lata. Reprezentowali biedniejszą część czarodziejskiego świata. Głowa rodziny – Artur Weasley pracował w Ministerstwie Magii za marne knuty.
Nie lubiłam ich, więc starałam się przejść obok nich nie zauważona. Wskoczyłam do pociągu, ciągnąc za sobą ciężki kufer, pełen ubrań i książek. Pociąg nie był jeszcze wypełniony  uczniami. Większość z nich spędzała ostatnie chwilę, żegnając się ze swoimi rodzicami. Ja przyjechałam dzisiaj do Londynu sama.
Moich rodziców nie ma od dawna. Tak naprawdę nie ma ich od zawsze. Nie widziałam żadnego z nich od jedenastu lat. Żyją, tak mi się wydaje. Moja matka gnije w Azkabanie, ponosząc karę za swoje nieprzemyślane postępowanie. Może zawładnęła nią wtedy chora lojalność i miłość wobec mojego ojca, może to jej szaleństwo. W tym wszystkim jednak zapomniała o swoim dziecku, któremu w prezencie dała samotność i życie na łasce u kogoś. Ojciec też przecież odszedł, ale jego nie mogłam winić. Nie planował tego i nie mógł nic zrobić. Przebywa gdzieś.. nie wiem, gdzie. Po utraceniu mocy ukrył się  w jakimś nieznanym nikomu miejscu i przez ostatnie jedenaście lat nie dał znaku życia. Ja natomiast zostałam sama, tracąc rodziców. Można się było spodziewać, że po tych okropnych wydarzeniach, któryś z przyjaciół mojego ojca, wróci i zabierze mnie do siebie. To byłby piękny gest w kierunku mojego ojca.
Przyszedł tylko jeden z nich. Wysoki, szczupły mężczyzna o haczykowatym nosie i ziemistej cerze. Jego ciemne oczy były wilgotne, a twarz wykrzywiona w dziwnym grymasie. Być może był to ból, wymieszany z rezygnacją. Siedziałam wtedy na łóżku, czekając aż wróci matka lub ojciec. Nogi zwisały mi bezwiednie, a moje oczy wpatrywały się drzwi. Gdy wszedł nie spojrzał na mnie, rozejrzał się tylko po pokoju. Otwierał szafy i wrzucał moje ubranka, książki i zabawki do starego ozdobnego kufra, stojącego przy łóżku. Potem machnął różdżką i moje rzeczy zniknęły. Patrzyłam na niego z rozdziawioną buzią, zastanawiając się, co dalej. Wciąż nic nie mówiąc wziął mnie na ręce. Wtedy oboje zniknęliśmy na chwilę. To znikanie było bardzo nieprzyjemne. Coś szarpnęło mnie gwałtownie za brzuch i lewy łokieć. Zacisnęłam dziecięce powieki, a gdy je ponownie otworzyłam wciąż byłam  trzymana przez tego mężczyznę. Znajdowaliśmy się przed jakąś starą kamienicą.
Wprowadził mnie do środka, do jakiegoś małego pokoju, w którym znajdował się już kufer. Nie tłumaczył mi nic. Powiedział tylko, że zostanę tu bardzo długo.
Tak właśnie się stało i od tego dnia mieszkam u Severusa Snape’a. Zawdzięczam mu wiele, począwszy od czystych ubrań, skończywszy na w miarę dobrych manierach. Zawdzięczam mu też wszystko to, czego nie potrafią docenić u swoich rodziców wszystkie te rozpieszczone dzieci.
Wślizgnęłam się do pustego przedziału. Było tu znacznie cieplej i czyściej niż na peronie. Nieco się rozluźniłam. Nienawidzę bałaganu i chaosu, który rujnuje błogi spokój. Wolę ciszę. Może jest chwilami trochę niespokojna i nieoczekiwana, ale bardziej rozumie mnie niż jej brat -  hałas.  Przede mną były dobre cztery godziny absolutnej ciszy, wypełnionej jedynie srebrnymi literami Baśni Barda Beedle'a. Czarodziej i skaczący garnek, Fontanna Szczęśliwego Losu, Włochate serce czarodzieja, Czara Mara i jej gdaczący pieniek i Opowieść o trzech braciach. Z nich wszystkich najbardziej lubiłam tą ostatnią opowieść. Wierzyłam, że zdarzyła się naprawdę i że gdzieś na świecie, może nawet niedaleko, znajdują się Insygnia Śmierci.
Zaczynało być gwarno. Większość skończyła już się żegnać z rodzicami i zaczęła szukać wolnych przedziałów. Za każdym, gdy drzwi rozchylają się i w małej szparze pojawia się gęsta czupryna, podnoszę głowę z ciekowością. Wiele z tych twarzy rozpoznaję. Ich wzrok też nie jest obcy. Obrzydliwie rozglądają się po przedziale, a gdy zauważają moją skuloną postać w kącie, patrzę tak dziwnie. W taki sposób nie spogląda się nawet na nieznane nam osoby. Ich oczy oceniają mnie zanim cokolwiek zdążę powiedzieć lub zrobić. Oni od dawna mają swoją opinie, odziedziczyli ją po swoich rodzicach, wynieśli z domu, wsłuchując się w rozmowy starszych.
Trudno jest zignorować  takie spojrzenia. Są natarczywe, często nieprzyjemne i bardzo zuchwałe. Z dziwnym uśmiechem przyglądają mi się. Pierwszą myślą, która przychodzi mi, gdy to widzę,  jest pogarda. Łatwo jest ją wyczuć w tych wszystkich dzieciach. Gardzą mną i są przekonani, że znaczą o wiele więcej niż ja. Pewnie mają rację. To oni wychowani zostali przez swoich rodziców w harmonii, ciepłu i tej czystej miłości. Uczyli ich, jak powinni się zachowywać i pokazali im dobre maniery. Szkoda, że ich dzieci nie odrobiły lekcji. Każdego dnia obdarowywali mnie natarczywymi spojrzeniami, dusząc śmiech i gardząc – to na pewno nie jest oznaką dobrych manier. Słyszę czasem śmiech, ale nikt nigdy nie mówi. Jestem trędowata i naznaczona czymś złym. Nie wiem dokładnie czym, nigdy nie chciałam głębiej o tym myśleć. Uważam jednak, że jest to powiązana z moim pochodzeniem, które dla wielu czarodziejów jest hańbiące. To wszystko sprawiało, że czuję się w Hogwarcie, jak intruz. Nikt mnie tu nie zapraszał, po wakacjach nikt mnie nie oczekuję, mam nawet czasem wrażenie, że woleliby, gdybym nie wróciła. Też tak wolę. Zniknąć i nigdy nie wrócić do tego miejsca, w którym tak wiele osób mnie nienawidzi. Też czuję do nich to samo. Nie chcę się nikogo o nic prosić. Nie szukam już przyjaciół i nie pragnę akceptacji od jakiegoś czasu, bo wiem, że nigdy jej nie uzyskam. Jestem , według wielu, skalana czarną magią, której nie da się zmyć. Wiem, bo próbowałam wielokrotnie pozbyć się opinii młodej, aspirującej na  śmierciożerczynię psychopatki.
Drzwi wciąż się otwierały na chwilę, ale nikt nie wchodził. Byłam skutecznym odstraszaczem nawet dla tych, którzy nie znali mnie. Nie bolało mnie to, jak za pierwszym razem. Nie było mi nawet tak przykro, jak rok temu. Jadę dzisiaj samotnie do Hogwartu już trzeci raz. Przyzwyczaiłam się do tego i nie czułam nawet najmniejszego ukłucia. Widocznie tak miało być. Ktoś musi zaznać samotności w świecie pełnym przyjaźni.  
Gdy Tiara Przydziału na mojej głowię krzyknęła: ‘Slytherin’, nikt nie był zaskoczony. Ale nawet tu, gdzie pełno jest dzieciaków mojego pokroju, czuję, bijącą od nich pogardę. Większość z ich rodziców zabijało na rozkaz mojego ojca. Dzisiaj nikt już tego nie pamięta i tylko ja noszę to straszliwie piętno. Oczy tych z mojego domu nie różnią się od tych gryfońskich, czy puchońskich.
Lestrange w Hogwarcie? To nic dobrego, znowu się zacznie.
Pamiętam te gorzkie słowa jakieś dziewczyny. Już wtedy nie mogłam nic poradzić, a ta cała bezsilność pożarła mnie całkowicie. Wciąż wierzę, że ta pogarda nic nie znaczy. Przejdzie im, nie da się tak ciągle kimś gardzić. Za każdym razem, gdy zdaje sobie sprawę, że wszystko to stan wieczny, połykam łzy. Ilekroć tak się dzieje staję się silniejsza. Bardziej nienawidzę tych wszystkich, dla których jestem przeszkodą.


Drzwi przedziału uchyliły się i ktoś wszedł. Podniosłam głowę i patrzyłam na nich zdziwiona. Trzech chłopców. Dwaj z nich byli wysocy, dość tędzy. Mieli głupkowaty wyraz twarzy i rozglądali się idiotycznie po przedziale. Wrzucili ciężkie kufry na górę i spojrzeli na trzeciego. Był to niższy i sporo szczuplejszy od nich chłopiec. Jego włosy, starannie przylizane i ułożone, były niemalże białe. Tak samo, jak jego cera. Miałam wrażenie, że jego skóra od dawna nie widziała słońca. Był wyniosły. Patrzyłam na mnie z góry, jakby już w pierwszej chwili chciał pokazać, jak ważny jest. Jego błękitne oczy nie miały w sobie jednak pogardy. Siadł naprzeciw mnie.
- Jestem Malfoy – oznajmił po chwili – Draco Malfoy.
Natychmiast skojarzyłam  nazwisko. Nie tylko pochodził z szanowanego i arystokratycznego rodu, nie skalanego mugolską krwią, ale był także synem  samego Lucjusza Malfoya. To stary przyjaciel mojego ojca. Jednak wyparł się tego, by uniknąć kary. To zrozumiałe. Przecież miał syna i żonę, którzy czekali na niego.
- Znam twojego ojca – odparłam obojętnym tonem.
- A ja znam ciebie.
Zuchwały chłopak. Dobrze znał moją tożsamość, a mimo tego rozmawiał ze mną bez skrępowania. Niewielu się na to pisze. Zainteresował mnie.
- To mój pierwszy rok – kontynuował spokojnie, licząc na moją uwagę. Nieznacznie pokiwałam głową.
- A oni? – powiedziałam, wskazując brodą – kto to?
Mały Malfoy spojrzał na swoich kolegów z nieukrywaną odrazą. Oni zdawali się tego nie zauważać. Przeniósł lodowaty wzrok na mnie i skrzywił się w sposób, jaki małemu chłopcu nie przystoi.
- To Crabbe i Goyle – odpowiedział szybko – moi …
Zamilkł. Widać było, że intensywnie myśli nad odpowiednim słowem, określającym jego zażyłość z chłopcami. Spojrzałam w okno, tracąc zainteresowanie współpasażerami.
Mimo idącej nieubłaganie jesieni, słońce świeciło dzisiaj dość mocno. Złociste promyki odbijały się od tafli jeziora Wast Water, które nazywane przed okolicznych mieszkańców było Jeziorem Śmierci. Z tego, co słyszałam jest ono zamieszkałe przez pokaźne stado druzgotek, które są wyjątkowo źle nastawione do ludzi. Nie ma się, więc dziwić, że co roku kilku turystów nie wraca z tego miejsca. Trzeba być mugolem, żeby mimo to wciąż odwiedzać jezioro w każde wakacje.
- Przyjaciele – odparłam po chwili, widząc że Malfoy nie pali się odpowiedzi. Wzruszył tylko ramionami. Zrobiło mi się go jakoś dziwnie żal.
Znowu spojrzałam w okno. Przejeżdżaliśmy właśnie obok lasu, który zachwycał zielenią. Nie byliśmy nawet w połowie drogi do Hogwartu, a pociąg wlókł się niemiłosiernie. Nie podobała mi się perspektywa spędzenia kolejnych godzin w towarzystwie synów śmierciożerców, którzy szukają u mnie zrozumienia i sympatii. Widocznie zbyt mało o mnie słyszeli, myśląc że znajdą we mnie przyjaciółkę lub przyjazną duszę.
Krępująca cisze, która zapanowała w przedziale stała się bardziej krępująca niż miała to w swoim zwyczaju. Chłopcy wpatrywali się we mnie z uporem, czekając aż coś powiem. Westchnęłam przeciągle i sięgnęłam po Baśnie. Zaczęłam czytać tę o skaczącym garnku. Miałam świadomość, że co chwile uśmiecham się do lektury. Przez to, rysy mojej twarzy łagodniały gwałtownie,  zachęcając do podjęcia ze mną rozmowy.
Pociąg podskoczył gwałtownie tak, że książka wyślizgnęła mi się z rąk i odbiła się głucho od podłogi. Szybko pochyliłam się, by ją podnieść i sprawdzić, czy aby na pewno nic jej się nie stało.
- Jak jest w Hogwarcie? – zapytał Malfoy, korzystając z chwili. Westchnęłam przeciągle i odłożyłam książkę ze smutkiem na bok. Tych trzech nie da mi dzisiaj poczytać w spokoju. Chyba postanowili, że narzucą mnie zbędnymi pytaniami.
- Rodzice wam nie odpowiadali?  - zapytałam kąśliwym tonem. Malfoy nabrał powietrza. Chyba nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
- Tak, ale.. – zaczął i spojrzał na swoich kolegów, szukając pomocy. Jak się okazało zupełnie na próżno, bo dwaj osiłki wpatrywali się we mnie z rozdziawionymi gębami, jakby nigdy przedtem nie widzieli trzynastoletniej czarownicy.
- Ale oni chodzili do tej szkoły dawno i pewnie dużo się zmieniło – odparł bez przekonania. To był jakiś argument. Nie byłam jednak pewna, czy w tej starej szkole cokolwiek było w stanie się zmienić. Nie miałam tu na myśli gruntownego remontu, ani nawet nowych książek w bibliotece.
Hogwart to bardzo stara szkoła, która od wieków się nie zmieniła. Nie zmieniły się domy, które oddzielały lepszych uczniów od tych, których wartość była zbyt niska, by ją określać.  Nie zmienili się nauczyciele, którzy swoją stronniczością zniechęcali do przedmiotu. Nie zmieniła się przede wszystkim mentalność uczniów.
- Co chcecie wiedzieć? – odparłam z rezygnacją. Chłopcy spojrzeli po sobie.
- Opowiedz nam o domach – odpowiedział Goyle po chwili. Zamyśliłam się. Niewiele mogłam się im powiedzieć, bo mimo tego że zaczynam trzeci rok, znam niewiele osób. Oczywiście, znam wszystkie książkowe charakterystyki każdego z domów. Jednak wciąż brak mi praktyki.
- Gryfoni  - zaczęłam - wciąż mają więcej szczęścia niż rozumu. Mówi się, że są prawi i sprawiedliwy. Niestety, na przestrzeni lat można zaobserwować, że ich powszechnie znana szlachetność jest wybiórcza i nie każdy ma szanse jej zaznać. Moim zdaniem wciąż szukają zaczepki i kłopotów, a ich odwaga to raczej głupota i całkowity brak sprytu. Do Ravenclaw trafiają osoby, dla których liczy się przede wszystkim rozum. Wolne popołudnia spędzają na uczeniu się do egzaminów, nawet jeśli są one dopiero za pół roku. Jednak można wymienić z nimi parę zdań raz na jakiś czas i nie czuć się zgorszonym  ich brakiem logiki. Głównym ich tematem jest oczywiście nauka. Czasem sprawiają wrażenie, jakby nie mieli pojęcia o niczym więcej, niż suche formułki z podręczników. Puchoni to banda kretynów, którzy nie wyróżniają się żadną cechą. To wszyscy ci, których nie chciał żaden z domów.
Ucięłam na moment. Wstałam z miejsca i podeszłam do okna. Jechaliśmy właśnie obok zielonych łąk. Byliśmy już w połowie i niewiele kilometrów brakowało nam do przejechania granicy ze Szkocją. Widoki tu były naprawdę kojące. Soczysta trawa bija po oczach swoim spokojem i przyjemnym kolorem. Uwielbiałam takie widoki.
- A Slytherin? – przerwał ciszę Malfoy. Nie odwracając się nawet o milimetr odpowiedziałam:
- To cudowny dom.  Musisz być sprytny  i inteligentny, żeby tam trafić. To nie jest miejsce dla cnotliwych słabeuszy. Nie możesz tolerować mugolskich praktyk i braku poszanowania dla czystej krwi. Jesteśmy najlepsi, lepsi niż reszta uczniów i wielu czarodziejów. Oczywiście, wielu nas nie lubi. Są zazdrośni o to, że jesteśmy lepsi.
Zamilkłam i z satysfakcją myślałam o Slytherinie. Nie mogłam chyba lepiej trafić.
Obraz zza oknem wciąż się zmieniał. Pociąg właśnie jechał wzdłuż rzeki Tey – najdłuższej w Szkocji. Szerokie koryto nie było w stanie utrzymać wody, która delikatnie zalewała brzeg, nawadniając, pożółkłe od słońca, łąki. Przyjemny widok sprawiał, że moje oczy odpoczywały. Wstałam dzisiaj zbyt wcześnie, bym mogła mówić o wyspaniu. Oglądanie angielskiego piękna sprawiały mi, więc niewątpliwą przyjemność.
- Dużo jest szlam w Hogwarcie? – mały Malfoy po raz kolejny wyrwał mnie z przyjemnej zadumy. Odwróciłam się gwałtownie i obrzuciłam go lodowatym spojrzeniem. Moje rysy musiały stężeć, bo chłopiec patrzył na mnie ze zdumieniem. Zacisnęłam zęby i pieści.
- Za dużo – syknęłam – nie rozumiem dlaczego dyrektor nic z tym robi. Czy on nie widzi, że te mugolaki przynoszą nam…
- Hańbę i wstyd – dokończył za mnie chlopiec i uśmiechnął się z satysfakcją do kolegów. Pokiwałam głową. Tak w istocie było. Wszyscy ci, którzy uczyli się magii, nie będąc czysto krwiści przynosili wstyd prawdziwym czarodziejom. Nie byli godni posiadania różdżki i władania nią, używania zaklęć i uroków. Niczym nie różnią się od mugoli i przez to nie powinni mieć wstępu do naszego świata.
Zrobiło mi się niedobrze. To naprawdę obrzydliwe, że do Hogwartu chodzi tyle osób, które z czarodziejską krwią ma niewiele wspólnego.
- Nienawidzę szlam – wysyczał Malfoy. Spojrzałam na niego. Jego delikatna uroda nie pasowała do słów, które wypowiadał. Jego jasne włosy były przylizane i wyglądały tak, jakby ktoś bardzo długo nad nimi pracował. Drobna, chuda twarz była pokryta masą jasnych piegów, porozrzucanych głównie na nosie i policzkach. Jego strój wskazywał, że ma dość dużo złota u Gringotta. Lekko zielonkawy swater idealnie pasował do dobrze skrojonych, czarnych spodni. Bogatej całości dopełniały bardzo czyste buty z wężowej skórki .Ród Malfoy’ów nie należał nigdy do rodzin biednych. Obawiam się nawet, że nikt nigdy nie słyszał o tym, że Lucjusz Malfoy ma jakiekolwiek problemy finansowe. Ciepła i dobrze płatna posada w Ministerstwie Magii zapewniała życie dobrobyt jemu, jego żonie i dziecku.
Nigdy nie miałam okazji poznać Narcyzy Malfoy. Z tego, co wiem była przyjaciółką mojej matki i były dla siebie, jak siostry. Dlatego też czuję gorycz za każdym razem, gdy o tym pomyślę. Dlaczego nie zabrała mnie do siebie po wydarzeniach sprzed 10 lat?
- W dzisiejszych czasach nie powinno się nazywać szlamy szlamami – powiedziałam.
- Ale przecież to prawda – burknął tonem obrażonego dziecka.
Wzruszyłam ramionami. Miał rację.
- Dzisiaj nikogo nie interesuje już prawda- powiedziałam bezbarwnym tonem i rzuciłam spojrzenie na korytarz, gdzie zrobiło się dość tłoczno.
- Ale dlaczego? – zapytał któryś z osiłków.
- A kto by chciał utożsamiać się z poglądami pokonanego czarodzieja, jakim jest Lord Voldemort?
Crabbe pisnął głośno, Goyle westchnął, a Malfoy wstał. Spojrzał na mnie dumnie i z wyższością. Jego stalowe oczy zabłysnęły, a usta wykrzywiła się w dziwnym uśmieszku.
- Możesz być pewna, że ja i mój ojciec jesteśmy wierni Czarnemu Panu –powiedział dumnie i wypiął pierś.
Parsknęłam śmiechem. Przypomniała mi się opowieść Severusa o tym, jak Lucjusz Malfoy bronił się, jak mógł przed udowodnieniem mu, że jest Śmierciożercą i zesłaniem do Azkabanu. Wtedy było wątpliwe to, że jest lojalny wobec mojego ojca.
- Coś cię śmieszy? – zapytał chłopiec, podirytowany tym, że nie zrobił na mnie oczekiwanego wrażenia. Kiwnęłam przecząco głową.
Drzwi przedziału otworzyły się i do środka weszła dziewczynka.
Była brzydka, bardzo chuda i niska. Jej okrągłą buzie otaczała burza brązowych włosów, które wyglądały tak, jakby ich nigdy nie czesała, a każdy z loków sterczał w innym kierunku. Nie uśmiechała się, a jej mina wskazywała raczej na wielkie zarozumialstwo. Gdy otworzyła usta, zobaczyłam wielkie jedynki, które przypominały bardziej uzębienie dorodnego królika niż dziewczynki.
- Czy ktoś – zaczęłam niesympatycznym tonem – widział ropuchę? Neville swoją zgubił.
- Nie było tu żadnej żaby  - odpowiedział Crabbe poważnie, rozglądając się po przedziale.
- Nie żaby, a ropuchy – poprawiła go.
Bezczelna smarkula. Wstałam z miejsca i stanęłam naprzeciw jej. Wbiła we mnie swoje wielkie, brązowe oczy w oczekiwaniu na mój ruch.
- Jak mogłaś zauważyć, dzięki swojej wrodzonej inteligencji nie ma tu żadnej ropuchy – syknęłam. Malfoy zaśmiał się głośno.
-Ale.. – zaczęła, nie tracąc pewności siebie.
- A choćby jakimś cudem trafiła do tego przedziału, w którym jestem, to od dawna nie żyłaby – rzuciłam surowym tonem, potęgując śmiech Malfoya. Dziewczynka zrobiła wzburzoną minę, poczerwieniała i wybiegła z przedziału. Westchnęłam  głośno i zajęłam swoje dawne miejsce. Zignorowałam pełne ciekawości spojrzenia moich towarzyszy i wyjęłam książkę. Chłopcy zaczęli rozmawiać  o quidditchu. Wymieniali opinie i spostrzeżenia na temat ubiegłego sezony, w którym triumfowali Zjednoczeni z Puddlemere.
Nigdy nie interesowałam się quidditch’em, a samo latanie nie sprawiało mi przyjemności. Dlatego też z ulgą przyjęłam wiadomości, że wraz z zakończeniem drugiego roku nauki, kończę też naukę latania u energicznej pani Hooch.
Dzisiejsza podróż nie dłużyła mi się, jak to czasem bywało. Nie chciałam zawdzięczać tego towarzystwu, ponieważ uważam się za osobę samowystarczalną. Nie szukam już przyjaciół. Nie potrzebowałam nikogo do zwierzania się, czy wspierania. Towarzyskość nie należała do moich charakterystycznych cech, a prawie wszyscy ludzie odgrywali w moim życiu rolę drugo-, a czasem i trzecioplanową rolę. Przestałam zwracać na nich uwagę.
Ciężki pociąg zatrzymał się. Nie było to zatrzymanie gwałtowne, czy też niespodziewane. Byliśmy już na miejscu, w Hogsmeade – magicznej wiosce czarodziejów. Hałas na korytarzu był coraz głośniejszy. Również mały Malfoy i jego przyjaciele zerwali się nerwowo ze swoich miejsc, przerywając zaciekłą dyskusje o Nimbusie 2000. Przyglądałam się temu, jak chłopcy grzebali w swoich kufrach, by po chwili znaleźć całkowicie wymiętą szkolną szatę. Gdyby ich matki zobaczyły stan ich ubioru w tej chwili, z pewnością nie byłyby z tego zadowolone.
-Accio – powiedziałam cicho, a mój kufer spłynął pod moje nogi. Malfoy posłał mi jedno ze swoich gniewnych spojrzeń i popychając Goyle w stronę drzwi, wyszedł, ciągnąc zza sobą Crabbe. Zostałam sama. Ubierając szatę myślałam o tym, jak bardzo nie chce wyjść z pociągu. Nie chciałam spotykać się z ludźmi, znosić ich wścibskich spojrzeń i odpierać nieme ataki zazdrosnego społeczeństwa. To miał być kolejny rok samotności, której nie dała się przegnać. Trudno było mi się z tym pogodzić. Nie wiem, czy ktokolwiek potrafiłby w stu procentach zaakceptować taki stan rzeczy.
Westchnęłam przeciągle, gdy zapinałam ostatni guzik nowej szaty. Wygładziłam herb Slytherinu. Poczułam się pewniej.
Na peronie było pełno ludzi. Hagrid wołał zagubionych pierwszorocznych. Gdzieś w tłumie zobaczyłam dziewczynkę z wielkimi zębami, jakiegoś ryżawego chłopaka i rozczochranego chudzielca. Postanowiłam dłużej nie sterczeć w miejscu i ruszyłam w stronę powozów.
- Dakota! – usłyszałam za sobą. Odwróciłam się. Pośrodku pierwszaków stał Draco Malfoy, który machał mi energicznie. Zatrzymałam się na chwilę. Posłałam mu krzywy uśmiech – na nic innego nie było mnie stać.
- Do zobaczenie przy stole Slytherinu! – rzuciłam, może zbyt wesołym tonem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz