środa, 1 stycznia 2014

Rozdział IV: Włamanie do Gringotta

Nie było spokojniejszego miejsca w czarodziejskim świecie niż Hogwart we wczesnych godzinach porannych. Niewielu uczniów miało ochotę wytknąć choćby stopę spod kołdry, gdy za oknem świtało, nie wspominając już o odwiedzinach pokoju wspólnego.  Nawet nauczyciele śnili w swoich dobrze ukrytych sypialniach. Jedynie Filch mógłby przechadzać się po korytarzach.
Na niebie nie było jeszcze śladu słońca, gdy przebudziłam się. Otwarłam oczy i nie zobaczyłam niczego prócz niepokojącej ciemności. W niej mogło kryć się wszystko, co powinno  wystraszyć na śmierć trzynastoletnią dziewczynkę. Sięgnęłam po różdżkę, którą każdego wieczoru chowam pod poduszkę.
- Inciendo
Z końca różdżki wyleciał mały płomień, który z ogromną prędkością leciał przed siebie. Zatrzymał się dopiero po chwili na knocie świeczki. W dormitorium zrobiło się trochę jaśniej i przyjemniej. 
Zeskoczyłam z łóżka, rozglądając się wokoło i upewniając się, że żaden służący nie wyciera właśnie kurzy z parapetów. Byłam sama. 
To dość niecodzienne, że ktoś był w stanie być sam w Hogwarcie, a szczególnie w dormitorium. Tak naprawdę miejsce, w którym spałam nie można było nazwać dormitorium. Był to niewielki pokoik, w którym od początku mieszkałam sama. Jestem chyba jedynym uczniem, który nie ma współlokatorów. Nikt nigdy nie próbował mi tego nawet wytłumaczyć. Czasem, gdy nie umiałam zasnąć zastanawiałam się nad tym. Trudno było zgadnąć, dlaczego nasz Dyrektor, którego wizerunek  zdawał się być łagodny i niezwykle miłosierny, postanowił odizolować małą, niczemu winną, dziewczynkę już w pierwszych dniach jej pobytu w szkole. Możliwe, że bał się zostawić mnie z czwórką niewinnych dziewczynek, którym mogłaby zrobić krzywdzę. Może była to prośba zatroskanych rodziców, którzy obawiali się obcowania swoich córek z potworem. Nigdy nikogo o to jednak nie zapytałam, chcąc uniknąć nieprzyjemnej prawdy. 
Nie było chyba mniejszej komnaty w Hogwarcie, niż ta w której mieszkałam od dwóch lat. Znajdowało się w niej niewiele mebli.
Na środku pokoju stał niewielkich rozmiarów piecyk, które skrzaty uruchamiały, gdy na dworze było coraz chłodniej. Mogłam na nim osuszyć także mokre ubranie, które doświadczyło w ciągu dnia nieprzyjemnej ulewy.  Naprzeciw piecyka stoi masywne, dębowe biurko z mnóstwem szuflad i skrytek, w których chowałam swoje najbardziej osobiste rzeczy. Na blacie panował niezwykły porządek. Książki były zawsze poukładane i ułożone na równiutkim stosie. Obok nich zawsze leżały zwoje pergaminu, a dalej pióra i całoroczne zapasy atramentu. Wszystko miało tu swoje miejsce. Często układam, poukładane od dawna rzeczy bez jakiegoś konkretnego celu, z braku innego zajęcia.  Wysokie łóżku z zieloną kotarą stało po prawej stronie biurka. Było wygodne i lubiłam na nim spać bardziej, niż na tym, które miałam w domu. Po drugiej stronie pokoju stał mój kufer, do którego Severus zapakował moje rzeczy tamtej okropnej nocy. Obok niego, na ścianie wisiało lustro.
Chłód kamiennej podłogi ziębił moje nagie stopy. Nie czułam już paru palców. Zrobiłam krok do przodu, chwiejąc się i ratując od upadku. Jednym susem dopadłam krzesła przy biurku, na którym siadłam. Podciągnęłam nogi i oparłam na nich brodę.  Przymknęłam oczy, wsłuchując się w spokojny szum drzew i dudniący deszcz. 
Nie wiem, ile minut minęło, ale gdy powtórnie otworzyłam oczy w pokoju było jasno. Przez małe, piwniczne okienko do pokoiku wpadały pojedyncze promyki słońca, które musiało odgonić deszczowe chmury. Spuściłam nogi i sięgnęłam ręką po książkę, które leżała pierwsza na kupce. Był to gruby podręcznik do eliksirów. Otworzyłam ostrożnie tom i zaczęłam czytać pierwszą stronę. 
Nie dowiedziałam się z lektury niczego zaskakującego. Przejrzałam już w wakacje dokładnie wszystkie książki. Znałam ten materiał tak, że nie musiałam chodzić na lekcje. 
Ubrałam się pospiesznie w to, co musiałam. Zapięłam śnieżnobiałą koszulę i zawiązałam zielony krawat na szyi.  Założyłam czarną spódnicę, a na ramiona zarzuciłam szkolną szatę. Podeszłam do lustra.
- Moja piękna pani – powiedziała rama lustra.
Przeczesałam ciemne włosy.
-Taka cudowna – dodało.
Miałam wrażenie, że z dnia na dzień moje włosy stają się coraz bardziej czarne, a niektóre loki kręcą się bardziej, niż powinny.
- Taka podobna do mojej pani.
Uśmiechnąłam się. To lustro było jedną z niewielu pamiątek, które dostałam po matce. Codziennie rano stawałam przed nim, wsłuchując się, jak skrzeczącym głosem chwali moją urodę i podobieństwo do matki.  Tylko oczy nas różniły. Była niebieskie i tajemnicze, jak oczy mojego Ojca. 
Po cichu wyszłam z pokoju i zeszłam po krętych schodach, oświetlając sobie drogę różdżką. Znalazłam się w pokoju wspólnym Slytherinu. Był to wydłużony, nieokrągły, nisko sklepiony loch. Światło sączyło się leniwie z zielonkawych lamp podwieszonych pod sufitem. We wnętrzu mieścił się gustownie rzeźbiony kominek, zdobione krzesła i wygodne fotele oraz bogato inkrustowane stoły. Miejsce to było tak samo zimne i wyniosłe jak mieszkańcy domu. Wszystko wyglądało bardzo drogo, ale nie miało w sobie piękna, finezji. Nawet w najcieplejsze dni roku szkolnego panował tu niepokojący ziąb. Rozejrzałam się, by odnaleźć zegar. Piąta dwadzieścia trzy. Nowy dzień właśnie się zaczynał, a ja nie byłam ani trochę na niego gotowa. Usiadłam w jednym z foteli i zaczęłam przyglądać się swoim młodym dłoniom. Nie wyróżniały się niczym. Nie były, ani wielkie, ani duże. Moje palce były długie i chude, lekko powykrzywiane. Nie zaznały ciężkiej pracy i trudu. Nie czuły również dotyku zrozumienia i pocieszenia. Były zimne i bezduszne. Kolejną chwilę obracałam je z fascynacją. Chwyciłam różdżkę, podziwiając, jak moja dłoń cudownie wygląda, gdy ją trzyma. Poczułam w palcach władzę, a przynamniej pożądanie by ją jak najszybciej zdobyć. 
- Boję się – usłyszałam. Oderwałam wzrok od mojej ręki rozejrzałam się. Na fotelu obok siedział Draco Malfoy. Miał na sobie piżamę w zielono - srebrne pasy, którą okrywał również zielony szlafrok ze srebrnymi zdobieniami. Lucjusz Malfoy stanowczo zbytnio wczuł się w szkolną wyprawkę syna. Na Merlina, nie chcę wiedzieć, co było gdyby dzieciak trafił do Gryffindoru i zaczął paradować tam w ślizgońskich barwach. Gryfońskie koty zjadłyby go żywcem. 
- Czego się boisz? – zapytałam, uśmiechając się łagodnie. Chłopak westchnął. Chyba potrzebował wsparcia i musiał być szaleńcem, że szuka go właśnie u mnie. Wpatrywał się tępo w ścianę, nie siląc się na odpowiedź. Widocznie czekał na to aż zacznę go wypytywać i drążyć temat.
- Chyba nie boisz pierwszego dnia? – zapytałam i zaśmiałam się nieco nerwowo. Chłopiec energicznie pokiwał głową i spojrzał na mnie prawie, że błagalnie. 
Nieczęsto znajdowałam się w sytuacji, gdy ktoś wręcz błaga o wsparcie. Nie zdarzyło się nigdy, żeby ktoś poszukiwał dobrego ducha właśnie we mnie. Nie mogłam, więc skorzystać ze swojego doświadczenia. Improwizowałam. Nie bardzo wierząc w swoje czyny, wstałam i uklękłam przy chłopcu. Położyłam dłoń z różdżką na jego chudym kolanie i uśmiechnęłam się blado.
- Czym się martwisz?
Chłopiec przełknął głośno ślinę, wpatrując się we mnie.
- Boję się, że nie będą mnie słuchać – odpowiedział cicho.
- A muszą? – spytałam.
Pokiwał głową. Odgarnęłam nerwowo kosmyk z czoła.
- Jeśli nie będą to zmuszę ich do tego – zaczęłam z przekonaniem .
- A jeśli się nie uda? – zapytał zlękniony.
- Jeśli się nie uda to ich razem zniszczymy – odpowiedziałam. 
Chłopiec rozpromienił się naglę i uśmiechnął szeroko. Jego uśmiech działał na mnie kojąco, dając nadzieję. 
- Nawet Pottera? 
Na dźwięk nazwiska tego chłopca, zadrżałam lekko. 
- Przede wszystkim Pottera – powiedziałam cicho, podnosząc się z miejsca. 
Rozejrzałam wokoło. Jakiś skrzat domowy energicznie wycierał kurz z kominka. Wspinał się i z trudem sięgał brudu, który zdążył się nagromadzić. Chudymi łapkami ściskał ściereczkę, która po chwili wypadła mu na ziemie. Zlękniony pisnął i schylił się po nią.
- Ty głupi skrzacie – warknęłam. Odwrócił się natychmiast i wielkimi błękitnymi oczami przyjrzał mi się uważnie. Po chwili skłonił się nisko.
- Czy panienka czegoś potrzebuje? – zapytał skrzeczącym głosem. Zaśmiałam się drwiąco.
- Skrzacie, czy nie umiesz nawet utrzymać zwykłej szmatki w dłoni? – zapytałam z przekąsem. 
Sługa patrzył na mnie z przerażeniem. 
- Nie powinieneś się czasem ukarać za złe wykonywanie obowiązków? – kontynuowałam złośliwie. Skrzat pokiwał energicznie zbyt dużą głową. Odwrócił się szybko i wciągnął rękę, tą samą, z której wypadła mu przedtem szmatka. Zbliżył ją do palącego się ognia aż w końcu włożył ją całą do płomienia. Przypalana skóra zaskwierczała, łącząc się z piskiem stworzenie. Odwrócił się w moją stronę.
- Tak lepiej – odpowiedziałam obojętnym tonem – byłeś już u mnie? Mam dziwne wrażenie, że mój piecyk jest zimny.
Skrzat pisnął coś i zniknął. Odwróciłam się w stronę Dracona, który przyglądał mi się z zachwytem. Musiałam zrobić na nim duże wrażenie.
- Idź spać – powiedziałam – jest jeszcze wcześnie. 
Posłusznie wstał. 
- A ty – spytał na odchodne.
Uśmiechnęłam się krzywo. Nie zastanawiałam się nad tym, co będę robić. Niczego nigdy nie planowałam wcześniej i nikomu przedtem nie musiałam się tłumaczyć z tego, co zamierzałam. Spojrzałam na chłopca i pomyślałam, że może w moim życiu, wraz z pojawieniem się tego dzieciaka, zaczął się nowy etap, który mogłabym zatytułować : przyjaźń.
- Pójdę na spacer – odpowiedziałam bez większego namysłu.
- Pójdę z tobą. Poczekaj, tylko się ubiorę – powiedział i zniknął w drzwiach dormitorium chłopców. 
Nigdy z nikim się nie przyjaźniłam. Nie poznałam jeszcze osoby, która chciałaby na tyle zbliżyć się do mnie i spędzać ze mną czas. Mimo powszechnego braku akceptacji cieszyłam się szacunkiem ze strony innych uczniów. Możliwe, że powodem tego był strach, jaki ciągle wzbudzam. Rzadko, kto stawiał mi się i sprzeciwiał mojej woli. Nikt nie próbował wypowiadać swojego zdanie, gdy różniło się od mojego. Może to wszystko odepchnęło ode mnie ludzi. Zgodziłam się na samotność, odganiając wszystkich swoim nastawieniem. Jednak coś nie pozwala oprzeć mi się wrażeniu, że to wszystko nie jest do końca wyłącznie moją winą. Światem rządzą uprzedzenia, które usilnie nie pozwalają ludziom zbliżyć się do siebie bliżej niż na długość bankowego weksla.
- Jestem gotowy – usłyszałam. Kiwnęłam tylko nieznacznie głową. Wyskoczyliśmy z dormitorium. 
Korytarz wypełniony był ciemnością. Nie widziałam nawet Dracona, który stał pewnie koło mnie. W oddali słychać było jedynie cichy szmer. Musiało się znowu rozpadać. Krople odbijały się głośno. Wyciągnęłam różdżkę i wypowiadając zaklęcie rozświetliłam korytarz. 
- Trzymaj się mnie – powiedziałam.
-Dokąd idziemy? – zapytał ciekawie, próbując dotrzymać mi kroku. 
- Zobaczysz – odpowiedziała, wchodząc po stromych schodach. Znaleźliśmy w holu, gdzie było już całkowicie jasno. Zgasiłam światełko, płynące z różdżki. Wokoło było pusto, byliśmy tylko mi i setki obrazów. 
Wspaniali panowie i dostojne panie, z których każde było wielkimi czarodziejami spoglądali na nas ciekawie. Musieli być bardzo zasłużeni, inaczej ich portrety zawisły na ścianach szkoły. Osoby były uchwyceni w różnych momentach. Często stali w grupie, dyskutując o czymś zawzięcie. Niektórzy samotnie, spoglądając zbyt dumnie, by ktoś zwrócił na nich uwagę. Byli i tacy, którzy chętnie zagadywali uczniów, pytając ich o samopoczucie.
Podeszłam do jednego z obrazów na którym znajdowała się pulchna kobieta. Siedziała na bogato zdobionym fotelu i trzymała w dłoni jabłko, które odznaczało się niezwykłą czerwonością. Barwa ta przypomniała krew, która dopiero co wypłynęła z głębokich ran zranionego kryształowym nożem do papieru człowieka. Czarodziejka miała przymknięte oczy.
Była to wstrętna i wścibska baba, która od wielu lat karmiła się szkolnymi sensacjami. Raniła swoimi opiniami, które niekiedy  odrzucającały swoją brutalnością. Zaprzyjaźniłam się z nią.
- Violet – zawołałam. Otworzyła jedno okno, przyglądając mi się bacznie. Po chwili otworzyła drugie, a usta wydęła w dziwnym grymasie.
- Myślałam, że już do mnie zajrzysz – odpowiedziała obrażonym tonem. 
- Wybacz – zaczęłam z uśmiechem – nie mogłam tutaj wczoraj zajrzeć. Zatrzymały mnie pewne sprawy. 
Przypomniała mi się moja kipiąca złością twarz, powykrzywiana w gniewie, gdy dowiedziałam się, że nowym uczniem Hogwartu jest Harry Potter.
- A to kto? – Zapytała wskazując brodą na mojego towarzysza – nigdy nikogo nie przyprowadzasz.
Draco przygladał jej się ciekawie, marsząc czoło. Widocznie nie miał zwyczaju rozmawiać z portretami.
- To Draco Malfoy. Mój nowy znajomy – oznajmiłam bezbarwnie.
Violet zaśmiała się cicho.
- Młody Malfoy. Kolejna kobra Hogwartu, wykarmiona przez samego Salzara Slytherina. A może tylko skromny padalec? – zapytała.
Dracon poczerwieniał gwałtownie na wskutek obelgi ze strony kobiety.
- Nie bądź złośliwa – powiedziałam cierpko –obie kiedyś byłyśmy zwykłymi padalcami.
- Ty nigdy do nich nie należałaś. Zawsze uważałaś, że jesteś stworzona do celów wyższych.
Puściłam tę uwagę mimo uszu.
- Czymże ten smyk wywołał w tobie taką sympatie? – zagadnęła ciekawsko. 
- Lojalnością – odpowiedziałam – dobrze wiesz, że ludziom jej brakuje.
Widziałam, że chce uraczyć Dracona jakąś kąśliwą uwagą. 
- Jak minęły wakacje?  - jej ciekawość sięgała zenitu.
- Nijako – odpowiedziałam znudzonym tonem.
- Wiele szlam wymordowałaś? – zapytała z rozbawieniem.
Nachmurzyłam się.
- Wciąż zbyt mało, bo jeszcze dużo ich panoszy się po szkole – odpowiedziałam.
Malfoy zaśmiał się głośno. Jakiś sędziwy czarodziej odchrząknął znacząco i westchnął, pełen oburzenia.
- Już wiem, dlaczego pozwalasz się włóczyć temu dzieciakowi ze sobą. Takie podobieństwo – odparła.
Uśmiechnęłam złowieszczo.
- Już czas na nas. – powiedziałam – może uda się dorwać jakąś wredną szlamę.
Wspięliśmy się po krętych schodach na pierwsze piętro. Tu również obrazy przyglądały mi się ciekawie, ale nie zatrzymaliśmy się. Tutaj nikogo nie znałam i nikogo nie lubiłam w takim stopniu, jak Violet. Draco rozglądał się ciekawie dookoła. Ten krótki spacer pozwolił mu poznać mały kawałek zamku, który będzie zamieszkiwał przez kolejna lata. Nie zazdrościłam mu perspektywy spędzenia tutaj kolejnych siedmiu lat. Nikomu nie życzyłabym życia w zakłamaniu i przymusie tolerowania praktyk, hańbiących czarodziejską krew. W Hogwarcie nie ma selekcji. Mogą tu przyjść wszyscy, nawet ci, którzy nie powinni się tu nigdy pojawić. Nie każdy powinien być dopuszczony do wiedzy magicznej i nauk, które powinny być przeznaczone tylko dla prawdziwych czarodziejów. 
Szliśmy długim korytarzem, którego końca nie dało się dostrzec.  Pozdrawiałam postacie na obrazach chłodnym uśmiechem. Słucham zachwytów Dracona nad pięknymi wnętrzami zamku, opowiadając mu cierpliwie szkolne tajemnice. Wskazywałam przydatne przejścia, które pozwalały oszczędzić czas i miejsce, gdzie lepiej było nie zaglądać. Chłopiec przyglądał mi się uważnie i zadawał różne bezsensowne pytania.
Powoli jego obecność zaczynała mnie denerwować. Możliwe, że i podzielał  dość mroczna zainteresowania oraz że rodzice nauczyli go odpowiedniego pojmowania świata. To jednak nie mogło skutecznie zatrzymać mojej narastającej irytacji. Byłam zmęczona jego ciągłymi pytaniami, na które wyczekiwał wyczerpujących odpowiedzi. Ze znużeniem wsłuchiwałam się w jego podłe stwierdzenia i oziębłe komentarze.
Denerwował mnie. Był małym, aroganckim chłopcem, któremu zbyt wiele się wydawało. Mimo swojej arystokrackiej dumy i manierom nie umiał zachować stosownego dystansu. Odrzucała mnie jego zbytnia ciekawości i wylewność. Nie chciałam z nim rozmawiać o sprawach, które dotyczyły tylko mnie. Nie chciałam, żeby wpychał się z brudną szatą w mój świat. 
- Chodźmy na śniadanie – powiedziałam, gdy zaczęliśmy mijać coraz więcej uczniów na korytarzu. Przyglądali mi się ciekawie, nie przyzwyczajeni do oglądania mnie w czyimś towarzystwie. Zezując na mnie, szeptali coś do swoich przyjaciół. Szeptali okropne oszczerstwa. Atakowali mnie.
- Dobrze – powiedział podnieconym głosem Dracon. Zeszliśmy w dół, do Wielkiej Sali. 
Wchodząc, rzuciłam znużonym wzorkiem na sklepienie. Zza ciemnych, deszczowych chmur wyglądało słońce. Piękna zapowiedź poprawy angielskiej pogody. 
Zajęłam te same miejsce, co od trzech lat – obok Marcusa Flinta. Nie lubiłam go. Był na tyle głupkowaty, żeby nie odsuwać się ode mnie na bezpieczną odległość. Po mojej prawej stronie siadł Draco Malfoy. W Wielkiej Sali nie było wielu uczniów. Zaledwie garstka Ślizgonów, paru Puchonów, kilkunastu Krukonów i paru gląbów z Gryffindoru. Rozglądałam się, wyczekując Pottera.
Przybywali kolejni uczniowie, skuszeni zapachami śniadania. Koło Malfoy’a siedli Crabbe i Goyle, rzucając się od razu na jedzenie. Naprzeciw mnie usiadł wysoki, czarnoskóry chłopiec, który wpatrywał się od wczoraj we mnie z wielką ciekawością. Koło niego siedział jakiś naburmuszony pierwszak, a dalej brzydka dziewczynka o twarzy mopsa.
- Marcusie, jak ci się dziś spało? – zapytałam grzecznie, sięgając po ciepłego tosta.
- Dobrze wiesz, że pierwsze noce w nowym miejscu bardzo mnie męczą – odparł zdenerwowany, podając mi dżem. Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Draco paplał o czymś bezsensu. Wspominał o wakacjach, swojej wspaniałej miotle i ojcu. Żaden z tych tematów nie wywołał we mnie cienia zainteresowania. 
Wciąż spoglądałam na drzwi wejściowe. W końcu, dość spóźniony, ale uśmiechnięty, jak idiota do Wielkiej Sali wszedł Harry Potter. Wielu uczniów przyglądało mu się ciekawie. Wszyscy chcieli ujrzeć dzieciaka, który pokonał najsilniejszego czarnoksiężnika świata, będąc niemowlęciem. 
Potter nie wyglądał imponująco. Był chudy i wysoki. Jego włosy opadały niedbale na tandetną blizną w kształcie błyskawicy. Zbyt duże, okrągłe i staromodne okulary szpeciły jego twarz, a zielone oczy były nijakie. Wyglądał okropnie. Był nieschludny.
Jednak, wszyscy przyglądali mu się z nieukrywanym podziwem. Zawdzięczali mu spokojne dzieciństwo i brak kolejnych strat osobowych w rodzinie.
Tylko ja tego nie mogłam. Potter zabrał mi wszystko. Zabrał rodzinny, ciepły dom. Zabrał poczucie bezpieczeństwa. Zabrał mi matka i ojca oraz rodzinną wigilię. Zabrał mi mój rozkoszny śmiech beztroskiego dziecka.Nigdy nie śmiałam się beztrosko. Nigdy nie budziłam się i nie biegłam do salonu, by uściskać matkę, które wyczekiwała mojej pobudki. Nikt nie odprowadził mnie na peron pierwszego dnia. 
Nienawidziłam Pottera za zniszczenie życia i zabrania mi wszystkich jego rozkoszy.
Nawet nie zauważyłam, kiedy w mojej dłoni znalazła się różdżka. Trzymałam ją silnie pod stołem, zastawiając się nad odpowiednim zaklęciem. Myślałam nad jednym z najgorszych uroków, jakie istniały na świecie i za które poszłabym do Azkabanu na dziesiątki lat.
Inni dokonali by linczu. Zgładzenie ich bohatera, który był zaledwie 11-letnim chłopcem na pewno odbiłoby się falą krytyki. Czy Ministerstwo Magii zdążyłoby postawić mnie przed sądem? 
Myślalam o tym, żeby podnieść się i wycelować. To byłby moment. Może zdążyłabym uciec? Schować się  w jakimś kącie i umknąć wszystkim.
Przełknęłam ślinę.
Coś stuknęło. Oderwałam wzrok od Pottera, podążając oczami za odgłosem. Dorodna, czarna sowa spuściła przede mną pakunek. Sięgnęłam dłonią po niego.
Prorok codzienny. Lubiłam czytać o tym, jak społeczeństwo jest mamione przez politycznie ukierunkowaną prasę. Ani grama prawdy.

Nie lubiłam tej klasy, bo cuchnęło w niej mokrym drewnem. Również samej transmutacji nie lubiłam. Uważałam, że jest bezsensownym przedmiotem. Bez przeszkód transmutacja mogłaby być wykładana w ramach lekcji zaklęć. Niestety nie jestem jeszcze na tyle ważna, żeby dla mnie mogli zmieniać. Co innego ten obślizgły Potter, na widok którego wszyscy pieją z zachwytu. Czekałam z utęsknieniem na przybycie profesor McGonagall, siedząc smętnie sama w ławce. Przeglądałam Proroka Codziennego i sama się dziwiłam, że mój mózg przyswaja takie bzdury. Jeden z artykułów przykuł moją uwagę.

'Co nowego u Gringotta?
Śledztwo w sprawie włamania do banku Gringotta utknęło w martwym punkcie. Włamanie, które miało miejsce 31 lipca, uważa się za dzieło nieznanych czarnoksiężników lub czarownic. Personel Gringotta oznajmił dzisiaj, że nic nie zostało zrabowane. Włamano się do pustej krypty, bo nieco wcześniej tego samego dnia została opróżniona przez właściciela. "Nie możemy jednak powiedzieć, co w niej było, więc przestańcie węszyć, bo źle to się dla was skończy" - powiedział dziś po południu rzecznik goblinów.’
Zastanawiało mnie od dłuższego czasu, co tak bardzo ważnego musiało być w tej skrytce i komu aż tak bardzo zależało na dostaniu się tam. Największa zagadką było jednak to, kto opróżnił ją krótko przed włamaniem. Czułam rozczarowanie faktem, że ktoś ubiegł złodziei. Byłam wręcz wściekła, że ich plan nie wypalił. Pragnęłam mieć to coś, co było schowane w czarodziejskich banku na ulicy Pokątnęj.
- Codziennie prasa? – zapytał Fred Weasley zaglądając mi przez ramię niczym wścibska mysz. Bliźniacy zrobili to, co obiecali i zajęli miejsca po obu moich stronach. Z ciekawością wertowali artykuł o włamaniu do banku.
- A może ty wiesz, kto to? – Zagadnął George, podnosząc wzrok znad gazety i przyglądając mi się bacznie.
- Nawet nie wiecie jak bardzo chciałabym wiedzieć – szepnęłam po raz kolejny czytając artykuł. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że mój głos miał bardzo miły ton, który do mnie nie pasował. Bliźniacy chyba to zauważyli, bo wlepili we mnie swoje świńskie oczka, wyczekując tego, co dalej powiem. Odkrzyknęłam znacząco  i dodałam chłodnym i niemiłym tonem: a choćbym wiedziała to i tak nie zamierzam się dzielić z tym z jakimiś nędznymi rudymi czarodziejami, którzy nie mają za grosz umiejętności.
- Tak, wiemy Dako – powiedział George i wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu. Nic mu nie odpowiedziałam, bo do klasy weszła właśnie profesor McGonagall.
- Witam uczniów trzeciego roku w nowym semestrze na pierwszej lekcji transmutacji – zaczęła chłodno. McGonagall była surową nauczycielką, opiekunką Gryffonów i wicedyrektorką. Nie lubiłam jej z racji powiązania z moim znienawidzonym domem. Lekcje z nią były znośne pod warunkiem, że braci Weasley na nich nie było. Co roku siadali razem ze mną w jednej ławce, żeby podręczyć mnie jeszcze bardziej. Widocznie nie wystarczały im przerwy, musieli okazywać mi nienawiść również na lekcji.
- Przypominam, że na moich zajęciach nie toleruję błaznów, przeszkadzaczy oraz innych tego typu żałosnych indywiduów.Możecie już nie wrócić do tej klasy. Wasz wybór. Zostaliście ostrzeżeni. – powiedziała groźnie, spoglądając na Freda. - do nauczania transmutacji, rzecz jasna, potrzebna jest różdżka. Jednakże co roku będą wam potrzebne również pomoce naukowe. Mam nadzieję, że wszyscy, zgodnie z tym, co napisano w liście z Hogwartu, nabyli podręcznik.
Przeszła wolnym krokiem koło pierwszych ławek.
Lekcje transmutacji znane były z ciszy. Profesor McGonagall potrafiła utrzymać w klasie spokój bez podnoszenia głosu. Była to osoba wysoka i bardzo szczupła, już nie najmłodsza. Oczy chowała za okularami, zza których groźnie spoglądała na swoich niezdatnych uczniów. Każda lekcja rozpoczynała się od zebrania prac domowych, których zawsze było pełno. Następnie musiałam znieść wykład. Reszta lekcji spędzaliśmy na ćwiczeniach praktycznych, które zazwyczaj były banalne i udawały mi się za pierwszym razem. Czasem wykonywałam zadanie za bliźniaków, by pokazać im moją wyższość. Obawiałam się jednak, że oni odbierali to jako przejaw mojej sympatii do nich. Były takie momenty, że doceniałam ich upór i bezsensowną chęć przebywania ze mną. Trwało to parę sekund i od razu wracałam do swojego normalnego przekonania o tym, że są to złośliwi idioci, którzy zamierzają mi utrudnić życie.
Rozwinęłam pergamin i wyjęłam pióro. Zaczęłam notować to, co chce nam przekazać profesor McGonagall. Nie zwracałam uwagi na złośliwe miny i komentarze bliźniaków, którzy próbowali mi uzmysłowić, że jestem kujonką. Potrafiłam ich ignorować całą lekcję i skupić się tylko na tym, co mówi nauczyciel.
Dzisiejszy wykład był krótki i miał na celu przypomnieć nam na czym polega transmutacja. Do wykonania mieliśmy banalne zadanie, z którym każdy pierwszak poradziłby sobie bez problemu: zamienienie zapałki w igłę. Prawie wszystkim udało się to bez problemu. Lee Jordan z Gryffindoru miał małe kłopoty, ponieważ zamiast igły otrzymał agrafkę. Jego druga próba jednak zakończyła się sukcesem.
- Przypominam wam tylko, że transmutacja to zamienia jednych rzeczy w inne – powiedziała lodowatym tonem, wyrywając strzępek pergaminu z rąk George’a i zamieniając papier w zielonego liścia. Chłopak jęknął i spojrzał w wyrzutem na nauczycielkę.
- Proszę pani, zniszczyła pani właśnie moje notatki z dzisiejszej lekcji – powiedział i cała klasa wybuchneła śmiechem, a pani profesor spojrzała na niego surowo i klasnęła w ręce, by zaprowadzić spokój.
- Dobrze wiemy, panie Weasley, że pisanie przez pana notatek graniczyłoby z cudem –  powiedziała i zwróciła się do klasy – w tym roku poznamy transmutacje natychmiastową. Jej celem jest natychmiastowe jej użycie w sytuacjach, kiedy wymaga tego sytuacja.
- Serio? Nigdy by nie zgadł, że transmutacja natychmiastowa jest natychmiastowa – szepnął Fred.
- Waszym zadaniem domowym jest odnalezienie wszystkich informacji o transmutacji początkowej, które uznacie za potrzebne wam na pierwszych lekcjach. Na następnej lekcji zweryfikujemy wasz wybór. A teraz może schować różdżkę, pergamin oraz pióro i udać się na lunch – powiedziała profesor McGonagall.
Nie poszłam do Wielkiej Sali na lunch. Uznałam, że mam wystarczająco dość ludzi na dzisiejszy dzień. Wolałam pójść do biblioteki, poczytać parę książek i odpocząć od gwaru. Może gdybym miała przyjaciół, wcale nie musiałabym tego robić. Uciekać w ustronne miejsca i delektować się obcowaniem z samą sobą. Z myślami, wizjami powrotu Taty i cierpieniem tych wszystkich, których tak szczerze nienawidzę, bo oni nienawidzą mnie. Czasami zastanawiam się, za co. Jeśli chodzi tylko o to czyim dzieckiem jestem to jest mi bardzo przykro. Pamiętam, gdy wychowywałam się u starych czarownic z Londynu, kiedy Severus spędzał całe miesiące w Hogwarcie. Doskonale pamiętam, jakim byłam wówczas dzieckiem. Byłam pogodna i uśmiechnięta. Nikogo nie uznawałam za wroga. Gdy dostałam list, przyjmujący mnie do szkoły, skakałam z radości. Nie mogłam się doczekać spotkania z takimi jak ja, młodymi czarodziejami. Marzyłam o tym, żeby mieć przyjaciół, z którymi dzieliłabym każdą chwilę, tą smutną i tą wesołą. Nie mogłam się doczekać niekończących się przygód, zabaw i śmiechu z innymi dziećmi. Miałam poczuć, że nie jestem sama, że nie jestem napiętnowana. Miałam być tu szczęśliwa. Jednak to nigdy nie nastąpiło. Już pierwszego dnia pokazywaną mnie palcem, jakbym była zwierzęciem w klatce. Nie pomogło mi też przydzielenie do  Slytherinu, które tylko upewniło wszystkich kim jestem. Nikt nie chciał mnie znać, nikt nie chciał ze mną rozmawiać, nikt nie chciał, żebym z nim przebywała. Żadna dziewczynka i żaden chłopiec nie chciał, żebym była jego najlepszą przyjaciółką. Każdy spodziewał się, że będę podobna do mamy i Taty. Stałam się ich wiernymi kopiami dopiero wtedy, gdy zdałam sobie sprawę, że nikt nigdy mnie nie polubi. Nie minął miesiąc, a ja stałam się kimś, kogo sama bym się bała. Pozbyłam się radości, która zawsze mi towarzyszyła. Stałam się zimna, posępna i zgorzkniała, niczym stara panna. Miałam wówczas zaledwie 11 lat. Jestem pewna, że mimo wszelkich starań moich rodziców, ja nie urodziłam się zła. To ludzie mnie taką uczynili swoim chłodem i obojętnością. Zrobili to wbrew mojej woli, a ja się poddałam.