sobota, 7 grudnia 2013

Rozdział III: Tiara Przydziału


Z trudem przedarłam się przez chmarę pierwszorocznych, którzy rozpaczliwie szukali Hagrida. Mimo jego wielkiej postury i wzrostu, niektórzy wciąż błądzili i szukali go w tłumie. Przyspieszyłam kroku w obawie, że któreś z dzieci poprosi mnie o pomoc. Nie miałam najmniejszej ochoty na udzielanie jakiś miłych rad i wskazywanie drogi komukolwiek.
Mimo tego, że przez całą podróż do przedziału wpadały promienia słońca to po wyjściu z pociągu okazało się, że pada niemiłosierny deszcz. Narzuciłam kaptur szaty na głowę, chowając ciemne loki przed nachalnymi kroplami. Dookoła panował już półmrok, spotęgowany niebem pełnym czarnych chmur. Pomyślałam, że najbardziej pragnę tego, by siedzieć już w Wielkiej Sali. To, że było tam wiele osób, które były nieprzychylne było nieistotne. Myślałam tylko o suchym i wygodnym miejscem przy stole Slytherina i wspaniałej kolacji, która na pewno sprawiłaby, że burczenie w moim brzuchu ucichłoby.
Zaczęło się trochę przejaśniać. Podniosłam głowę. Powozy stały zaledwie parę kroków ode mnie. Wypełnione były uczniami w różnym wieku, którzy dość głośno rozmawiali ze sobą. Nikt nie obdarzył mnie spojrzeniem, gdy dotarłam na miejsce. Jedynie jeden z testrali spojrzał na mnie spode łba i wydał zduszony odgłos.
Testrale były jednymi z najbrzydszych stworzeń, jakie widziałam w swoim życiu. Są przeraźliwie chude tak , że z łatwością mogłabym policzyć wszystkie kosteczki. Ich skóra jest czarna i obślizgła i przez to zwierze wydawało się jeszcze okropniejsze. Jedyną rzeczą w nich, która przykuła moją uwagę były oczy – puste i jasne. Bardzo przypominały mi moje własne oczy. Były równie smutne i zrezygnowane.
Zaglądałam do kolejnych powozów w nadziei, że znajdę jakieś wolne miejsce. Dotarłam tu, jako jedna z ostatnich, więc jedyne miejsce znalazłam było  w ostatnim z powozów. Wskoczyłam do niego.
W środku siedziały już trzy osoby. Żadnej z nich nie byłam w stanie tolerować. Jeden z nich to wysoki i szczupły czarnoskóry chłopak z mnóstwem dredów na głowie, które wyglądały, łagodnie mówiąc, nieschludnie. Pozostali dwaj chłopcy byli tacy sami. Byli tak samo krępi i wysocy. Mieli takie same okropne rude włosy i miliony piegów na nosie i policzkach. Mieli takie same, zniszczone i stare ubrania. Na ich twarzach gościł ten sam drwiący uśmiech. I tak samo ich nienawidziłam.
Nazywali się Fred i George Weasley’owie. Miałam niestety okazję dość dobrze ich poznać, ponieważ byli w moim wieku. Często byłam zmuszono do siedzenia z nimi na eliksirach i transmutacji oraz znoszenia ich niewybrednych żartów, które w ogóle mnie nie śmieszyły.
- Jak minęły ci wakacje, Dakoto? – Zapytał, któryś z nich. Wszyscy trzej przypatrywali mi się z ciekowością, wierząc że coś odpowiem. Nie miałam najmniejszej ochoty wdawać się w dyskusje z kimś ich pokroju. Wymownie milczałam, przypatrując się drzewom, które mijaliśmy. Nie chciałam oglądać biedy, którą przesączeni są Weasley’owie. Ich ubrania były zużyte i mogłabym się założyć, że nosił je już ich najstarszy brat – Bill, który skończył Hogwart wiele lat temu. Ich obrzydliwa bieda to kara za ich poglądy. Nie rozumiem, jak czarodziej czystej krwi może traktować mugoli, jak równych sobie. Według mnie wszyscy wątpliwej krwi powinni zniknąć z tego świata. Nikt nie potrzebuje ludzi niemagicznych. Nikt prócz zdrajców takich, jak Weasley’owie, którzy zamiast tępić ludzi o mugolskiej krwi są nimi zafascynowani.
Chłopcy przestali zwracać na mnie uwagę i zaczęli rozmawiać o qudditchu. Przewróciłam oczami , słysząc po raz kolejny opinie o Nimbusie 200 i Mistrzostwach. Powóz podskakiwał, co jakiś czas na nierównej drodze, prowadzącej wprost do Hogwartu. Rozpadało się już na dobre, a pogoda stawała się nie do zniesienia. Zaczęłam żałować Malfoya i jego kolegow, którzy musieli przepłynąć całą jezioro łódkami. To jedna z tych idiotycznych tradycji, których sensu nie zna sam dyrektor.
Testrale zatrzymały się. Zarzuciłam torbę na ramię i wyskoczyłam z powozu, kierując się w stronę bramy wejściowej. Brnęłam przez błoto i zakrywałam kołnierzem twarz przed deszczem.
- Do zobaczenia! – Zawołał, któryś z chłopców. Nie odwróciłam się. Wolałam udawać, że nie słyszę tych kąśliwych uwag. Tacy właśnie byli Gryfoni. Wiecznie szukali zaczepki, a gdy już ktoś im odpowiadał udawali świętych. Nie jestem pewna, czy to objaw ich odwagi, czy chronicznej i nieuleczalnej głupoty.
Daleko im było do nas, Ślizgonów. Nie grzeszyli mądrością i sprytem, którego nam z kolei nie brakowało. Można było to obserwować wszędzie: na lekcjach,  egzaminach, korytarzu i podczas wojny. Co innego można sądzić o bandzie czarodziejów, którzy nie są w stanie podporządkować temu, co słuszne? To, że według nich nie jest to właściwie, nie daje im prawa, by wdawać się w jakieś potyczki w niewiadomym celu.
Przeszłam przez żelazną, kutą bramę i znalazłam się na ścieżce, która prowadziła wprost do zamku. Musiałam tylko pokonać błonia, a padający deszcz wcale nie ułatwiał mi tego zadania. Wyminęłam grupkę roześmianych Puchonów, którzy nic nie robili sobie z pogody i perspektywy zbliżających się testów kompetencji z eliksirów. Chyba nie do końca byli świadomi tego, jak okropna i nieokiełzana może być złość Mistrza Eliksirów, Severusa Snape’a.   Nie zwracając na nich dłużej uwagi wspinałam się po kamiennych schodach. Stanęłam przed wielką, dębową bramą, którą pchnęłam z całej siły. Znalazłam się w Sali Wejściowej. Wszystko tu zdawałoby się być z kamienia: ściany, podłoga, sufit. To wszystko oświetlały płonące pochodnie. W mroku stała wysoka i szczupła postać. Uciekając od światła, przyglądała się każdemu, kto wchodził do szkoły. Musiała na coś lub kogoś konkretnego czekać. Musiało to trwać dość długo, bo oprócz dobrze znanego mi grymasu niezadowolenia na jej twarzy malowało się również zniecierpliwienie.
- Dzień Dobry – powiedziałam głośno. Profesor McGonagall spojrzała na mnie surowo, wykrzywiając usta.
- Dzień dobry panno Lestrange - odpowiedziała – czy wielu uczniów jeszcze jest w drodze?
- Kilkoro – odpowiedziała cierpko, uśmiechając się złośliwie. Nie czekałam aż coś mi odpowie, skierowałam się w kierunku Wielkiej Sali . Możliwe, że było to z mojej strony trochę niegrzeczne i powinnam jeszcze chwilę z nią porozmawiać.
Nie lubię profesor McGonagall, wszystko wskazuje na to, że  z wzajemnością. Nauczycielka od początku mojej nauki w Hogwarcie traktowała mnie zimno i z dużym dystansem. Nie była dla mnie sztucznie miła i nie udawała, że jestem lepszym człowiekiem niż w rzeczywistości byłam. Nawet moje zdumiewające wyniki z egzaminów nie robiły na niej żadnego większego wrażenia.
Mogłam się postawić i wytknąć jej niepedagogiczne podejście do ucznia. Jako nauczycielka nie powinna kierować się uprzedzeniami.
Pchnęłam drzwi. Wielka Sala wyglądała, jak co roku wyjątkowo.  Miliony świeczek rozświetlało pomieszczenie, którego rozmiary były dość imponujące.  Nie ma się, co temu dziwić, skoro jedna sala musiała pomieścić wszystkich młodych czarodziejów Angli. Większość miejsca zajmowały cztery, długie stoły, zastawione piękną zastawą. Każde z nich było udekorowane całkowicie inaczej. Najbliżej wejścia stał stół zielony, przy którym siedzieli czarodzieje wyjątkowi. Przy następnym stole miejsca zajmowali uczniowie, którzy byli mądrzejsi niż inni, a rozum liczył się dla nich bardziej niż przebiegłość, czy siła. Przy kolejnym stole siedzieli  wszyscy ci, którzy tak naprawdę byli nikim. Na końcu stał stół czerwony dla uczniów, którzy byli naiwni i głupi.
Zajęłam miejsce przy pierwszym ze stołów. Znajome twarze wydawały się starsze, niż wtedy gdy ostatnio je widziałam. Były trochę chłodniejsze niż te, które można było zobaczyć przy innych stołach.
Mało, kto rzucał się tu sobie w ramiona, śmiejąc się głośno. Ograniczaliśmy się do  zimnych, wymuszonych uśmiechów  i skinięć głową.
Zajęłam jedno z ostatnich wolnych miejsc przy stole.
- Dzień dobry Marcusie – powiedziałam grzecznie do chłopca obok mnie, który obdarzył mnie dość jadowitym spojrzeniem. Po chwili jednak wyszczerzył swoje krzywe zęby w obrzydliwym uśmiechu. Mogłam być pewna, że zastanawiał się kim jestem. Marcus nigdy nie należał do najbystrzejszych, a odór bijący od niego wskazywał na pewne powiązanie krwi z jakimś trollem górskim.
- Witaj Dakoto – powiedział – zostałem kapitanem drużyny.
Uśmiechnęłam się lekko. Jakim cudem ten przygłup mógł dostać tak odpowiedzialne stanowisko?
Spojrzałam na stół nauczycielski. Na środku siedział Albus Dumbledore. Dyrektor machał ręką i uśmiechał się do ostatnich uczniów, którzy zajmowali swoje miejsce.
 Miejsce po jego prawej stronie zawsze zajmowała profesor McGonagall. Po drugiej stronie siedział malutki profesor Flitwick, którzy zażarcie dyskutował o czymś z Pomoną Sprout. Zauważyłam również Severusa Snape, który przyglądał się wszystkim spod tłustej grzywki, która złośliwie opadała na jego czarne i zdenerwowane oczy. Wpatrywałam się w niego dłuższą chwilę, gdy w końcu spojrzał w moją stronę. Uniosłam lekko rękę i pomachałam. Nie był to jednak tak wylewny i serdeczny gest, jak to było w przypadku dyrektora. Snape uśmiechnął się lekko i skinął głową.
W tym samym momencie otworzyły się drzwi bocznej komnaty, zza których wyszła profesor McGonagall. Za nią wysunął się łańcuszek, złożony z kilkudziesięciu dzieci, które z rozdziawionymi buziami podziwiały Wielką Salę i każdy, najmniejszy element jej wystroju. Niektóre z nich były przerażone i z  trwogą wypatrywały zadania, które je czeka. W tłumie zauważyłam tą dziewczynkę, która weszła do mojego przedziału w poszukiwaniu ropuchy. Trudno było nie zauważyć jej wielkich, rozczochranych włosów i zarozumiałego uśmiechu. Gdzieś dalej zauważyłam Dracona, który szedł pewnie, jakby wiedział doskonale, że zajmie za chwilę miejsce obok mnie. Spostrzegłam też rudego chłopca, który pewnie nazywał się Weasley.
Cała grupka zatrzymała się przed McGonagall, która stała koło drewnianego stołka z Tiarą Przydziału. Była już dość stara, poszarpana i nieestetyczna. Z umiarkowanym zainteresowaniem spoglądałam na nią, czekając aż wygłosi swoje przemówienie. Tiara drgnęła, a szew przy krawędzi rozpruł się, tworząc szerokie usta. Po chwili rozległ się skrzeczący śpiew:

Może nie jestem śliczna,
Może i łach ze mnie stary,
Lecz choćbyś świat przeszukał,
Tak mądrej nie znajdziesz tiary.
Możecie mieć meloniki,
Możecie mieć panamy,
Lecz jam jest Tiara Losu,
Co jeszcze nie jest zbadany.
Choćbyś swą głowę schował
Pod pachę albo w piasek,
I tak poznam kim jesteś,
Bo dla mnie nie ma masek.
Śmiało, dzielna młodzieży,
Na głowy mnie wkładajcie,
A ja wam zaraz powiem,
Gdzie odtąd zamieszkacie.
Może w Gryffindorze,
Gdzie kwitnie męstwa cnota,
Gdzie króluje odwaga
I do wyczynów ochota.
A może w Hufflepuffie,
Gdzie sami prawi mieszkają,
Gdzie wierni i sprawiedliwi
Hogwarta szkoły są chwałą.
A może w Ravenclawie
Zamieszkać wam wypadnie
Tam płonie lampa wiedzy,
Tam mędrcem będziesz snadnie.
A jeśli chcecie zdobyć
Druhów gotowych na wiele,
To czeka was Slytherin,
Gdzie cenią sobie fortele.
Więc bez lęku, do dzieła!
Na głowy mnie wkładajcie,
Jam jest Myśląca Tiara,
Los wam wyznaczę na starcie!

Przewróciłam oczami. Jej pieśń w tym roku była jeszcze gorsza niż poprzednia. Mimo mojego braku entuzjazmu reszta Sali rozbrzmiała oklaskami i okrzykami, które w większości pochodziła od Gryfonów. Tiara skłoniła się przed każdym ze stołów i znieruchomiała. Profesor McGonagall uciszyła resztę uczniów ręką i rozwinęłam pergamin.
- Kiedy wyczytam nazwisko i imię, dana osoba siada na stołku, a ja nałożę jej tiarę. Abbott, Hanna!
Ziewnęłam znacząco. Zaczęłam obserwować, jak kolejne przerażone pierwszaki przymierzają Tiarę, która wykrzykuje nazwy domów. Po każdej z osób rozlegały się głośne oklaski i gorąco gratulacje.
- Crabbe, Vincent! – zawołała nauczycielka. Tłum wypchnął przerażonego chłopca na środek, który z trudem wgramolił się na stołek.
- SLYTHERIN – wykrzyknęła Tiara. Zadowolony Crabbe ruszył w stronę naszego stołu, przy którym rozległ się wiwat na jego część. Uśmiechnął się do mnie niepewnie i zostawiając między nami jedno miejsce przerwy, usiadł ciężko. Rozejrzał się po pustym stole i wydał dziwny pisk.
- Gdzie jedzenie? – sapnął w moją stronę. Uśmiechnęłam się krzywo do Flinta, który chyba nie zrozumiał o co mi chodzi.
- Kochany – zaczęłam bezbarwnie – W Hogwarcie je się raz na tydzień. Musisz poczekać do środy. Crabbe pisnął i schował twarz w tłustych rączkach.
Kolejne pierwszaki siadały na stołku. Niedługo do nas dołączył również Goyle. Z jego twarzy natychmiast zniknął uśmiech, gdy Crabbe wyszeptał mu coś do ucha.
Na stołku siadła ta przemądrzała dziewczynka z pociągu. Tiara po chwili wahania wykrzyknęła: GRYFFINDOR. Odetchnęłam z ulgą. Teraz miałam pełne prawo, by ją znienawidzić. Nie dość, że była wnerwiająca, małą Panną-Wiem-Wszystko-I-Zaraz-Ci-Powiem to jeszcze stała się Gryfonką. Jedyną rzeczą, która by ją pogrążyła jeszcze bardziej byłoby to, gdyby okazała się szlamą. Westchnęłam cicho.
- Malfoy, Dracon!
Z szeregu wystąpił dumny i blady chłopiec z bardzo pewną i poważną miną. Siadł na stołku. Tiara ledwo musnęła jego białe włosy, a wkrzyknęła:
- SLYTHERIN.
Rozległy się oklaski. Uśmiechnęłam się z satysfakcją, łapiąc się na tym, że cieszę z przydziału tego chłopca do mojego domu. Zajął wolne miejsce koło mnie i wyciągnął swoją bladą dłoń. Uścisnęłam ją niepewnie, uśmiechając się lekko.
- Witaj w Slytherine – powiedziałam cicho.
Kolejny uczniowie siadali na krześle, po to by za chwilę odejść do swoich stołów, wpadając w ramiona swoich nowych przyjaciół. Moon. Nott. Parkinson. Parvati. Parvati. Perks.
Przestałam obserwować przydział kolejnych uczniów. Przypomniałam sobie moment, w którym i ja założyłam starą tiarę. Wszyscy przyglądali się mi z ciekawością i lekkim przerażeniem. Profesor McGonagall spojrzała na mnie surowa i nałożyła wyrocznie na głowę. Nakrycie ledwo musnęło moje czarne, kędzierzawe włosy, a westchnęło cicho. Zaczęła mruczeć coś do siebie, zastanawiając się. Parę razy wymieniła nazwisko mojego ojca i matki. Potem moje cechy: wielka mądrość, duża moc, talent, przebiegłość, okrucieństwo..
-Potter, Harry – słowa McGonagall wyrwały mnie z zamyślenia. Rozległy się podniecone szepty, który wypełniły Wielką Salę.
- Kto? – szepnęłam do Malfoya.
- Potter – odpowiedział cierpko i począł przyglądać mi się badawczo. Wstałam z miejsce, by lepiej widzieć. Z szeregu wystąpił mały i bardzo szczupły chłopiec. Jego ciemne włosy były rozczochrane i niedbale ułożone. Na krzywym nosie opierały się okrągłe, staromodne okulary o grubym szkle. Wyglądał dość żałośnie.
Na czole.. na czole widniała blizna w kształcie błyskawicy. Wiedziałam, co to jest. To była pamiątką po spotkaniu chłopca z moim drogim Ojcem. Ta błyskawica była symbolem jego gorzkiej porażki. Porażki, która zakończyła cudowny czas, gdy mój Tata był u szczytu sił. Pokonał go. A był tylko rocznym dzieckiem.
- To on – syknęłam do siebie.
Nie wyglądał na czarodzieja. Nie wyglądał na kogoś, kto byłby w stanie pokonać najpotężniejszego czarnoksiężnika świata.
To jego wina. W jednej chwili znienawidziłam tego chłopca. To przez niego zniknął mój Ojciec. W jednej chwili zabrał mi to, co dla trzyletniej dziewczynki jest najważniejsze – mamę i tatę. Patrzyłam, jak Potter siada na stołku. Chciałam, żeby z niego spadł. Profesor McGonagall nałożyła na jego niechlujne włosy Tiarę Przydziału, która zaczęła coś szeptać. Choć bardzo chciałam, nie mogłam usłyszeć jej słów.
- GRYFFINDOR!
Rozległy głośne oklaski i wiwaty. Gryfoni głośno krzyczeli i śmiali się. Poklepywali Pottera, niektórzy ściskali jego dłoń. Siadł między nimi, uśmiechając się szeroko. Zacisnęłam usta. Coś się we mnie gotowało. Nienawiść wypełniła każdy fragment mojego młodego ciała. Pragnęłam podejść do niego i wypowiedzieć najgorsze zaklęcie, jakie znałam.  Przeszedł mnie dreszcz emocji. Spojrzałam na stół, przy którym siedzieli nauczyciele. Severus przyglądał się mi bacznie, gotowy w każdej chwili powstrzymać mnie przed zbrodnią. Jego wzrok był błagalny. Posłuchałam go. Siadłam na miejscu, patrząc jak Potter rozmawia z Percym Weasley’em.
Malfoy ścisnęłam moje ramię. Spojrzałam na niego wściekle.
- Wszystko dobrze? – zapytał. Pokiwałam przecząco głową. Chłopiec spochmurniał i spojrzał w tą samą stronę, co ja. Zrozumiał. Nie zapytał mnie o nic więcej. Nie był wścibski, ani nachalny. Doskonale wiedział, o co mi chodzi.
- Ja też go nie lubię – powiedział cicho. Prychnęłam. Ja wcale nie nie lubilam Pottera. Ja go nienawidziłam.
Ostatnie miejsce przy stole Slytherinu, zajął wysoki, czarnoskóry chłopak, niejaki Zabini. McGonagall wyniosła Tiarę i zajęła swoje miejsce.
Dumbledore spoglądał spod okularów – połówek na uczniów i uśmiechając się radośnie, wstał.
- Witajcie – zawołał wesoło tak, jakby zobaczył kogoś za kim bardzo tęsknił. – Witajcie w nowym roku szkolnym w Hogwarcie! Zanim rozpoczniemy nasz bankiet, chciałbym wam powiedzieć kilka słów. A oto one: Głupol! Mazgaj! Śmieć! Obsuw! Dziękuję Wam!
Rozległy się oklaski i wiwaty. Skrzywiłam się i uśmiechnęłam się złośliwie. Teraz żaden z nowych uczniów nie będzie miał wątpliwości, że dyrektor jest stuknięty. Brawa ucichły, gdy na  półmiskach pojawiło się jedzenie: befsztyki, pieczone kurczęta, kotlety schabowe i jagnięce, kiełbaski, bekony, steki, ziemniaki gotowane i pieczone, frytki, pudding Yorkshire, strudle, marchewka, sosy, keczup.
Nie miałam ochoty na jedzenie. Było mi niedobrze, gdy przypominało mi się, że trzy stoły dalej siedzi Harry Potter.
Po godzinie uczta dobiegała końca. Wstałam, jako jedna z pierwszych od stołu i udałam się ku pokojowi wspólnemu Slytherinu. Wyszłam na pusty korytarz, gdzie gwar był cichszy. W głowie tąpała wzburzona krew i wspomnienia. Z trudem odnalazłam zamazane już obrazy z wczesnego dzieciństwa. Przysiadłam na kamiennym murku i zamknęłam oczy.
‘Zobaczyłam piękną jadalnie. U szczytu stołu siedziała moja matka, bawiąca się różdżką i uśmiechająca się do mnie ciepło. Siadłam obok niej. Wciąż się do mnie uśmiechała. Podniosła różdżkę, z której wyleciało stado małych ptaszków. Wypełniło całą jadalnię, śpiewając jakąś nieznaną pieśń. Były wszędzie. Zaśmiałam się głośno.
- To czary – powiedziała mama
- Też będę tak czarować? – zapytałam niepewnie, przyglądając się mamie. Uśmiechnęła się szeroko.
- Będziesz czarować jeszcze pięknej – odpowiedziała i dodała poważnie- ale będziesz musiała  być bardzo odważna, bo mamy dla ciebie wiele bardzo ważnych zadań.
Patrzyłam na nią. Roześmiała się’
Otwarłam oczy. Jadalnia zniknęła razem z mamą. Wciąż byłam na tym samym korytarzu. Znowu poczułam nienawiść.
- Zapłaci mi za to – powiedziałam cicho.