sobota, 7 grudnia 2013

Rozdział III: Tiara Przydziału


Z trudem przedarłam się przez chmarę pierwszorocznych, którzy rozpaczliwie szukali Hagrida. Mimo jego wielkiej postury i wzrostu, niektórzy wciąż błądzili i szukali go w tłumie. Przyspieszyłam kroku w obawie, że któreś z dzieci poprosi mnie o pomoc. Nie miałam najmniejszej ochoty na udzielanie jakiś miłych rad i wskazywanie drogi komukolwiek.
Mimo tego, że przez całą podróż do przedziału wpadały promienia słońca to po wyjściu z pociągu okazało się, że pada niemiłosierny deszcz. Narzuciłam kaptur szaty na głowę, chowając ciemne loki przed nachalnymi kroplami. Dookoła panował już półmrok, spotęgowany niebem pełnym czarnych chmur. Pomyślałam, że najbardziej pragnę tego, by siedzieć już w Wielkiej Sali. To, że było tam wiele osób, które były nieprzychylne było nieistotne. Myślałam tylko o suchym i wygodnym miejscem przy stole Slytherina i wspaniałej kolacji, która na pewno sprawiłaby, że burczenie w moim brzuchu ucichłoby.
Zaczęło się trochę przejaśniać. Podniosłam głowę. Powozy stały zaledwie parę kroków ode mnie. Wypełnione były uczniami w różnym wieku, którzy dość głośno rozmawiali ze sobą. Nikt nie obdarzył mnie spojrzeniem, gdy dotarłam na miejsce. Jedynie jeden z testrali spojrzał na mnie spode łba i wydał zduszony odgłos.
Testrale były jednymi z najbrzydszych stworzeń, jakie widziałam w swoim życiu. Są przeraźliwie chude tak , że z łatwością mogłabym policzyć wszystkie kosteczki. Ich skóra jest czarna i obślizgła i przez to zwierze wydawało się jeszcze okropniejsze. Jedyną rzeczą w nich, która przykuła moją uwagę były oczy – puste i jasne. Bardzo przypominały mi moje własne oczy. Były równie smutne i zrezygnowane.
Zaglądałam do kolejnych powozów w nadziei, że znajdę jakieś wolne miejsce. Dotarłam tu, jako jedna z ostatnich, więc jedyne miejsce znalazłam było  w ostatnim z powozów. Wskoczyłam do niego.
W środku siedziały już trzy osoby. Żadnej z nich nie byłam w stanie tolerować. Jeden z nich to wysoki i szczupły czarnoskóry chłopak z mnóstwem dredów na głowie, które wyglądały, łagodnie mówiąc, nieschludnie. Pozostali dwaj chłopcy byli tacy sami. Byli tak samo krępi i wysocy. Mieli takie same okropne rude włosy i miliony piegów na nosie i policzkach. Mieli takie same, zniszczone i stare ubrania. Na ich twarzach gościł ten sam drwiący uśmiech. I tak samo ich nienawidziłam.
Nazywali się Fred i George Weasley’owie. Miałam niestety okazję dość dobrze ich poznać, ponieważ byli w moim wieku. Często byłam zmuszono do siedzenia z nimi na eliksirach i transmutacji oraz znoszenia ich niewybrednych żartów, które w ogóle mnie nie śmieszyły.
- Jak minęły ci wakacje, Dakoto? – Zapytał, któryś z nich. Wszyscy trzej przypatrywali mi się z ciekowością, wierząc że coś odpowiem. Nie miałam najmniejszej ochoty wdawać się w dyskusje z kimś ich pokroju. Wymownie milczałam, przypatrując się drzewom, które mijaliśmy. Nie chciałam oglądać biedy, którą przesączeni są Weasley’owie. Ich ubrania były zużyte i mogłabym się założyć, że nosił je już ich najstarszy brat – Bill, który skończył Hogwart wiele lat temu. Ich obrzydliwa bieda to kara za ich poglądy. Nie rozumiem, jak czarodziej czystej krwi może traktować mugoli, jak równych sobie. Według mnie wszyscy wątpliwej krwi powinni zniknąć z tego świata. Nikt nie potrzebuje ludzi niemagicznych. Nikt prócz zdrajców takich, jak Weasley’owie, którzy zamiast tępić ludzi o mugolskiej krwi są nimi zafascynowani.
Chłopcy przestali zwracać na mnie uwagę i zaczęli rozmawiać o qudditchu. Przewróciłam oczami , słysząc po raz kolejny opinie o Nimbusie 200 i Mistrzostwach. Powóz podskakiwał, co jakiś czas na nierównej drodze, prowadzącej wprost do Hogwartu. Rozpadało się już na dobre, a pogoda stawała się nie do zniesienia. Zaczęłam żałować Malfoya i jego kolegow, którzy musieli przepłynąć całą jezioro łódkami. To jedna z tych idiotycznych tradycji, których sensu nie zna sam dyrektor.
Testrale zatrzymały się. Zarzuciłam torbę na ramię i wyskoczyłam z powozu, kierując się w stronę bramy wejściowej. Brnęłam przez błoto i zakrywałam kołnierzem twarz przed deszczem.
- Do zobaczenia! – Zawołał, któryś z chłopców. Nie odwróciłam się. Wolałam udawać, że nie słyszę tych kąśliwych uwag. Tacy właśnie byli Gryfoni. Wiecznie szukali zaczepki, a gdy już ktoś im odpowiadał udawali świętych. Nie jestem pewna, czy to objaw ich odwagi, czy chronicznej i nieuleczalnej głupoty.
Daleko im było do nas, Ślizgonów. Nie grzeszyli mądrością i sprytem, którego nam z kolei nie brakowało. Można było to obserwować wszędzie: na lekcjach,  egzaminach, korytarzu i podczas wojny. Co innego można sądzić o bandzie czarodziejów, którzy nie są w stanie podporządkować temu, co słuszne? To, że według nich nie jest to właściwie, nie daje im prawa, by wdawać się w jakieś potyczki w niewiadomym celu.
Przeszłam przez żelazną, kutą bramę i znalazłam się na ścieżce, która prowadziła wprost do zamku. Musiałam tylko pokonać błonia, a padający deszcz wcale nie ułatwiał mi tego zadania. Wyminęłam grupkę roześmianych Puchonów, którzy nic nie robili sobie z pogody i perspektywy zbliżających się testów kompetencji z eliksirów. Chyba nie do końca byli świadomi tego, jak okropna i nieokiełzana może być złość Mistrza Eliksirów, Severusa Snape’a.   Nie zwracając na nich dłużej uwagi wspinałam się po kamiennych schodach. Stanęłam przed wielką, dębową bramą, którą pchnęłam z całej siły. Znalazłam się w Sali Wejściowej. Wszystko tu zdawałoby się być z kamienia: ściany, podłoga, sufit. To wszystko oświetlały płonące pochodnie. W mroku stała wysoka i szczupła postać. Uciekając od światła, przyglądała się każdemu, kto wchodził do szkoły. Musiała na coś lub kogoś konkretnego czekać. Musiało to trwać dość długo, bo oprócz dobrze znanego mi grymasu niezadowolenia na jej twarzy malowało się również zniecierpliwienie.
- Dzień Dobry – powiedziałam głośno. Profesor McGonagall spojrzała na mnie surowo, wykrzywiając usta.
- Dzień dobry panno Lestrange - odpowiedziała – czy wielu uczniów jeszcze jest w drodze?
- Kilkoro – odpowiedziała cierpko, uśmiechając się złośliwie. Nie czekałam aż coś mi odpowie, skierowałam się w kierunku Wielkiej Sali . Możliwe, że było to z mojej strony trochę niegrzeczne i powinnam jeszcze chwilę z nią porozmawiać.
Nie lubię profesor McGonagall, wszystko wskazuje na to, że  z wzajemnością. Nauczycielka od początku mojej nauki w Hogwarcie traktowała mnie zimno i z dużym dystansem. Nie była dla mnie sztucznie miła i nie udawała, że jestem lepszym człowiekiem niż w rzeczywistości byłam. Nawet moje zdumiewające wyniki z egzaminów nie robiły na niej żadnego większego wrażenia.
Mogłam się postawić i wytknąć jej niepedagogiczne podejście do ucznia. Jako nauczycielka nie powinna kierować się uprzedzeniami.
Pchnęłam drzwi. Wielka Sala wyglądała, jak co roku wyjątkowo.  Miliony świeczek rozświetlało pomieszczenie, którego rozmiary były dość imponujące.  Nie ma się, co temu dziwić, skoro jedna sala musiała pomieścić wszystkich młodych czarodziejów Angli. Większość miejsca zajmowały cztery, długie stoły, zastawione piękną zastawą. Każde z nich było udekorowane całkowicie inaczej. Najbliżej wejścia stał stół zielony, przy którym siedzieli czarodzieje wyjątkowi. Przy następnym stole miejsca zajmowali uczniowie, którzy byli mądrzejsi niż inni, a rozum liczył się dla nich bardziej niż przebiegłość, czy siła. Przy kolejnym stole siedzieli  wszyscy ci, którzy tak naprawdę byli nikim. Na końcu stał stół czerwony dla uczniów, którzy byli naiwni i głupi.
Zajęłam miejsce przy pierwszym ze stołów. Znajome twarze wydawały się starsze, niż wtedy gdy ostatnio je widziałam. Były trochę chłodniejsze niż te, które można było zobaczyć przy innych stołach.
Mało, kto rzucał się tu sobie w ramiona, śmiejąc się głośno. Ograniczaliśmy się do  zimnych, wymuszonych uśmiechów  i skinięć głową.
Zajęłam jedno z ostatnich wolnych miejsc przy stole.
- Dzień dobry Marcusie – powiedziałam grzecznie do chłopca obok mnie, który obdarzył mnie dość jadowitym spojrzeniem. Po chwili jednak wyszczerzył swoje krzywe zęby w obrzydliwym uśmiechu. Mogłam być pewna, że zastanawiał się kim jestem. Marcus nigdy nie należał do najbystrzejszych, a odór bijący od niego wskazywał na pewne powiązanie krwi z jakimś trollem górskim.
- Witaj Dakoto – powiedział – zostałem kapitanem drużyny.
Uśmiechnęłam się lekko. Jakim cudem ten przygłup mógł dostać tak odpowiedzialne stanowisko?
Spojrzałam na stół nauczycielski. Na środku siedział Albus Dumbledore. Dyrektor machał ręką i uśmiechał się do ostatnich uczniów, którzy zajmowali swoje miejsce.
 Miejsce po jego prawej stronie zawsze zajmowała profesor McGonagall. Po drugiej stronie siedział malutki profesor Flitwick, którzy zażarcie dyskutował o czymś z Pomoną Sprout. Zauważyłam również Severusa Snape, który przyglądał się wszystkim spod tłustej grzywki, która złośliwie opadała na jego czarne i zdenerwowane oczy. Wpatrywałam się w niego dłuższą chwilę, gdy w końcu spojrzał w moją stronę. Uniosłam lekko rękę i pomachałam. Nie był to jednak tak wylewny i serdeczny gest, jak to było w przypadku dyrektora. Snape uśmiechnął się lekko i skinął głową.
W tym samym momencie otworzyły się drzwi bocznej komnaty, zza których wyszła profesor McGonagall. Za nią wysunął się łańcuszek, złożony z kilkudziesięciu dzieci, które z rozdziawionymi buziami podziwiały Wielką Salę i każdy, najmniejszy element jej wystroju. Niektóre z nich były przerażone i z  trwogą wypatrywały zadania, które je czeka. W tłumie zauważyłam tą dziewczynkę, która weszła do mojego przedziału w poszukiwaniu ropuchy. Trudno było nie zauważyć jej wielkich, rozczochranych włosów i zarozumiałego uśmiechu. Gdzieś dalej zauważyłam Dracona, który szedł pewnie, jakby wiedział doskonale, że zajmie za chwilę miejsce obok mnie. Spostrzegłam też rudego chłopca, który pewnie nazywał się Weasley.
Cała grupka zatrzymała się przed McGonagall, która stała koło drewnianego stołka z Tiarą Przydziału. Była już dość stara, poszarpana i nieestetyczna. Z umiarkowanym zainteresowaniem spoglądałam na nią, czekając aż wygłosi swoje przemówienie. Tiara drgnęła, a szew przy krawędzi rozpruł się, tworząc szerokie usta. Po chwili rozległ się skrzeczący śpiew:

Może nie jestem śliczna,
Może i łach ze mnie stary,
Lecz choćbyś świat przeszukał,
Tak mądrej nie znajdziesz tiary.
Możecie mieć meloniki,
Możecie mieć panamy,
Lecz jam jest Tiara Losu,
Co jeszcze nie jest zbadany.
Choćbyś swą głowę schował
Pod pachę albo w piasek,
I tak poznam kim jesteś,
Bo dla mnie nie ma masek.
Śmiało, dzielna młodzieży,
Na głowy mnie wkładajcie,
A ja wam zaraz powiem,
Gdzie odtąd zamieszkacie.
Może w Gryffindorze,
Gdzie kwitnie męstwa cnota,
Gdzie króluje odwaga
I do wyczynów ochota.
A może w Hufflepuffie,
Gdzie sami prawi mieszkają,
Gdzie wierni i sprawiedliwi
Hogwarta szkoły są chwałą.
A może w Ravenclawie
Zamieszkać wam wypadnie
Tam płonie lampa wiedzy,
Tam mędrcem będziesz snadnie.
A jeśli chcecie zdobyć
Druhów gotowych na wiele,
To czeka was Slytherin,
Gdzie cenią sobie fortele.
Więc bez lęku, do dzieła!
Na głowy mnie wkładajcie,
Jam jest Myśląca Tiara,
Los wam wyznaczę na starcie!

Przewróciłam oczami. Jej pieśń w tym roku była jeszcze gorsza niż poprzednia. Mimo mojego braku entuzjazmu reszta Sali rozbrzmiała oklaskami i okrzykami, które w większości pochodziła od Gryfonów. Tiara skłoniła się przed każdym ze stołów i znieruchomiała. Profesor McGonagall uciszyła resztę uczniów ręką i rozwinęłam pergamin.
- Kiedy wyczytam nazwisko i imię, dana osoba siada na stołku, a ja nałożę jej tiarę. Abbott, Hanna!
Ziewnęłam znacząco. Zaczęłam obserwować, jak kolejne przerażone pierwszaki przymierzają Tiarę, która wykrzykuje nazwy domów. Po każdej z osób rozlegały się głośne oklaski i gorąco gratulacje.
- Crabbe, Vincent! – zawołała nauczycielka. Tłum wypchnął przerażonego chłopca na środek, który z trudem wgramolił się na stołek.
- SLYTHERIN – wykrzyknęła Tiara. Zadowolony Crabbe ruszył w stronę naszego stołu, przy którym rozległ się wiwat na jego część. Uśmiechnął się do mnie niepewnie i zostawiając między nami jedno miejsce przerwy, usiadł ciężko. Rozejrzał się po pustym stole i wydał dziwny pisk.
- Gdzie jedzenie? – sapnął w moją stronę. Uśmiechnęłam się krzywo do Flinta, który chyba nie zrozumiał o co mi chodzi.
- Kochany – zaczęłam bezbarwnie – W Hogwarcie je się raz na tydzień. Musisz poczekać do środy. Crabbe pisnął i schował twarz w tłustych rączkach.
Kolejne pierwszaki siadały na stołku. Niedługo do nas dołączył również Goyle. Z jego twarzy natychmiast zniknął uśmiech, gdy Crabbe wyszeptał mu coś do ucha.
Na stołku siadła ta przemądrzała dziewczynka z pociągu. Tiara po chwili wahania wykrzyknęła: GRYFFINDOR. Odetchnęłam z ulgą. Teraz miałam pełne prawo, by ją znienawidzić. Nie dość, że była wnerwiająca, małą Panną-Wiem-Wszystko-I-Zaraz-Ci-Powiem to jeszcze stała się Gryfonką. Jedyną rzeczą, która by ją pogrążyła jeszcze bardziej byłoby to, gdyby okazała się szlamą. Westchnęłam cicho.
- Malfoy, Dracon!
Z szeregu wystąpił dumny i blady chłopiec z bardzo pewną i poważną miną. Siadł na stołku. Tiara ledwo musnęła jego białe włosy, a wkrzyknęła:
- SLYTHERIN.
Rozległy się oklaski. Uśmiechnęłam się z satysfakcją, łapiąc się na tym, że cieszę z przydziału tego chłopca do mojego domu. Zajął wolne miejsce koło mnie i wyciągnął swoją bladą dłoń. Uścisnęłam ją niepewnie, uśmiechając się lekko.
- Witaj w Slytherine – powiedziałam cicho.
Kolejny uczniowie siadali na krześle, po to by za chwilę odejść do swoich stołów, wpadając w ramiona swoich nowych przyjaciół. Moon. Nott. Parkinson. Parvati. Parvati. Perks.
Przestałam obserwować przydział kolejnych uczniów. Przypomniałam sobie moment, w którym i ja założyłam starą tiarę. Wszyscy przyglądali się mi z ciekawością i lekkim przerażeniem. Profesor McGonagall spojrzała na mnie surowa i nałożyła wyrocznie na głowę. Nakrycie ledwo musnęło moje czarne, kędzierzawe włosy, a westchnęło cicho. Zaczęła mruczeć coś do siebie, zastanawiając się. Parę razy wymieniła nazwisko mojego ojca i matki. Potem moje cechy: wielka mądrość, duża moc, talent, przebiegłość, okrucieństwo..
-Potter, Harry – słowa McGonagall wyrwały mnie z zamyślenia. Rozległy się podniecone szepty, który wypełniły Wielką Salę.
- Kto? – szepnęłam do Malfoya.
- Potter – odpowiedział cierpko i począł przyglądać mi się badawczo. Wstałam z miejsce, by lepiej widzieć. Z szeregu wystąpił mały i bardzo szczupły chłopiec. Jego ciemne włosy były rozczochrane i niedbale ułożone. Na krzywym nosie opierały się okrągłe, staromodne okulary o grubym szkle. Wyglądał dość żałośnie.
Na czole.. na czole widniała blizna w kształcie błyskawicy. Wiedziałam, co to jest. To była pamiątką po spotkaniu chłopca z moim drogim Ojcem. Ta błyskawica była symbolem jego gorzkiej porażki. Porażki, która zakończyła cudowny czas, gdy mój Tata był u szczytu sił. Pokonał go. A był tylko rocznym dzieckiem.
- To on – syknęłam do siebie.
Nie wyglądał na czarodzieja. Nie wyglądał na kogoś, kto byłby w stanie pokonać najpotężniejszego czarnoksiężnika świata.
To jego wina. W jednej chwili znienawidziłam tego chłopca. To przez niego zniknął mój Ojciec. W jednej chwili zabrał mi to, co dla trzyletniej dziewczynki jest najważniejsze – mamę i tatę. Patrzyłam, jak Potter siada na stołku. Chciałam, żeby z niego spadł. Profesor McGonagall nałożyła na jego niechlujne włosy Tiarę Przydziału, która zaczęła coś szeptać. Choć bardzo chciałam, nie mogłam usłyszeć jej słów.
- GRYFFINDOR!
Rozległy głośne oklaski i wiwaty. Gryfoni głośno krzyczeli i śmiali się. Poklepywali Pottera, niektórzy ściskali jego dłoń. Siadł między nimi, uśmiechając się szeroko. Zacisnęłam usta. Coś się we mnie gotowało. Nienawiść wypełniła każdy fragment mojego młodego ciała. Pragnęłam podejść do niego i wypowiedzieć najgorsze zaklęcie, jakie znałam.  Przeszedł mnie dreszcz emocji. Spojrzałam na stół, przy którym siedzieli nauczyciele. Severus przyglądał się mi bacznie, gotowy w każdej chwili powstrzymać mnie przed zbrodnią. Jego wzrok był błagalny. Posłuchałam go. Siadłam na miejscu, patrząc jak Potter rozmawia z Percym Weasley’em.
Malfoy ścisnęłam moje ramię. Spojrzałam na niego wściekle.
- Wszystko dobrze? – zapytał. Pokiwałam przecząco głową. Chłopiec spochmurniał i spojrzał w tą samą stronę, co ja. Zrozumiał. Nie zapytał mnie o nic więcej. Nie był wścibski, ani nachalny. Doskonale wiedział, o co mi chodzi.
- Ja też go nie lubię – powiedział cicho. Prychnęłam. Ja wcale nie nie lubilam Pottera. Ja go nienawidziłam.
Ostatnie miejsce przy stole Slytherinu, zajął wysoki, czarnoskóry chłopak, niejaki Zabini. McGonagall wyniosła Tiarę i zajęła swoje miejsce.
Dumbledore spoglądał spod okularów – połówek na uczniów i uśmiechając się radośnie, wstał.
- Witajcie – zawołał wesoło tak, jakby zobaczył kogoś za kim bardzo tęsknił. – Witajcie w nowym roku szkolnym w Hogwarcie! Zanim rozpoczniemy nasz bankiet, chciałbym wam powiedzieć kilka słów. A oto one: Głupol! Mazgaj! Śmieć! Obsuw! Dziękuję Wam!
Rozległy się oklaski i wiwaty. Skrzywiłam się i uśmiechnęłam się złośliwie. Teraz żaden z nowych uczniów nie będzie miał wątpliwości, że dyrektor jest stuknięty. Brawa ucichły, gdy na  półmiskach pojawiło się jedzenie: befsztyki, pieczone kurczęta, kotlety schabowe i jagnięce, kiełbaski, bekony, steki, ziemniaki gotowane i pieczone, frytki, pudding Yorkshire, strudle, marchewka, sosy, keczup.
Nie miałam ochoty na jedzenie. Było mi niedobrze, gdy przypominało mi się, że trzy stoły dalej siedzi Harry Potter.
Po godzinie uczta dobiegała końca. Wstałam, jako jedna z pierwszych od stołu i udałam się ku pokojowi wspólnemu Slytherinu. Wyszłam na pusty korytarz, gdzie gwar był cichszy. W głowie tąpała wzburzona krew i wspomnienia. Z trudem odnalazłam zamazane już obrazy z wczesnego dzieciństwa. Przysiadłam na kamiennym murku i zamknęłam oczy.
‘Zobaczyłam piękną jadalnie. U szczytu stołu siedziała moja matka, bawiąca się różdżką i uśmiechająca się do mnie ciepło. Siadłam obok niej. Wciąż się do mnie uśmiechała. Podniosła różdżkę, z której wyleciało stado małych ptaszków. Wypełniło całą jadalnię, śpiewając jakąś nieznaną pieśń. Były wszędzie. Zaśmiałam się głośno.
- To czary – powiedziała mama
- Też będę tak czarować? – zapytałam niepewnie, przyglądając się mamie. Uśmiechnęła się szeroko.
- Będziesz czarować jeszcze pięknej – odpowiedziała i dodała poważnie- ale będziesz musiała  być bardzo odważna, bo mamy dla ciebie wiele bardzo ważnych zadań.
Patrzyłam na nią. Roześmiała się’
Otwarłam oczy. Jadalnia zniknęła razem z mamą. Wciąż byłam na tym samym korytarzu. Znowu poczułam nienawiść.
- Zapłaci mi za to – powiedziałam cicho.



piątek, 1 listopada 2013

II Rozdział: Peron 9 i ¾




Do codzienności zaczął wkradać się wrzesień. W swoim zwyczaju, chłodny i pozbawiający większości uczniów nadziei na kolejne beztroskie dni. To czas, gdy wracamy do szkoły. Do meczących prac domowych, testów wiedzy i rozłąki z domem rodzinnym. Może dlatego nikt nie lubi września. Nikt prócz mnie. Raczej nie będę tęsknić za domowym ogniskiem, podwórkiem i tym wszystkim, co dodaje słodkości wakacjom.

Peron 9 i ¾ nie wygląda dzisiaj zachęcająco. Posadzkę pokrywa mało eleganckie błoto, które jest efektem ciągłych ulew nad Londynem. Panuje tu gwar. Rodzice żegnają swoje dzieci, dają im ostatnie rady i przestrzegają przed szkolnymi niebezpieczeństwami. Większość z nich samo się o tym przekonało. Hogwart to przecież bardzo stara szkoła, do której chodzili chyba wszyscy angielscy czarodzieje i czarownice.
Przeciskam się między ludźmi, pchając swój wózek. Moja sowa – dorodny puchacz o imieniu Falco wierci się niecierpliwie w klatce. Tak, jak i ja chce znaleźć się w przedziale i spokojnie przetrwać dzisiejszą podróż, która miała trwać jak zawsze parę godzin.
Przeszłam obok grubszej, rudej kobiety i jej dzieci, które miały taki sam kolor włosów jak ona. Znałam ich. Tak naprawdę trudno było ich nie znać. Rozmnożyli się, jak króliki i co roku wyprawiali kolejne dziecko do szkoły. Ich ubrania były stare i sprane, noszone przez lata. Reprezentowali biedniejszą część czarodziejskiego świata. Głowa rodziny – Artur Weasley pracował w Ministerstwie Magii za marne knuty.
Nie lubiłam ich, więc starałam się przejść obok nich nie zauważona. Wskoczyłam do pociągu, ciągnąc za sobą ciężki kufer, pełen ubrań i książek. Pociąg nie był jeszcze wypełniony  uczniami. Większość z nich spędzała ostatnie chwilę, żegnając się ze swoimi rodzicami. Ja przyjechałam dzisiaj do Londynu sama.
Moich rodziców nie ma od dawna. Tak naprawdę nie ma ich od zawsze. Nie widziałam żadnego z nich od jedenastu lat. Żyją, tak mi się wydaje. Moja matka gnije w Azkabanie, ponosząc karę za swoje nieprzemyślane postępowanie. Może zawładnęła nią wtedy chora lojalność i miłość wobec mojego ojca, może to jej szaleństwo. W tym wszystkim jednak zapomniała o swoim dziecku, któremu w prezencie dała samotność i życie na łasce u kogoś. Ojciec też przecież odszedł, ale jego nie mogłam winić. Nie planował tego i nie mógł nic zrobić. Przebywa gdzieś.. nie wiem, gdzie. Po utraceniu mocy ukrył się  w jakimś nieznanym nikomu miejscu i przez ostatnie jedenaście lat nie dał znaku życia. Ja natomiast zostałam sama, tracąc rodziców. Można się było spodziewać, że po tych okropnych wydarzeniach, któryś z przyjaciół mojego ojca, wróci i zabierze mnie do siebie. To byłby piękny gest w kierunku mojego ojca.
Przyszedł tylko jeden z nich. Wysoki, szczupły mężczyzna o haczykowatym nosie i ziemistej cerze. Jego ciemne oczy były wilgotne, a twarz wykrzywiona w dziwnym grymasie. Być może był to ból, wymieszany z rezygnacją. Siedziałam wtedy na łóżku, czekając aż wróci matka lub ojciec. Nogi zwisały mi bezwiednie, a moje oczy wpatrywały się drzwi. Gdy wszedł nie spojrzał na mnie, rozejrzał się tylko po pokoju. Otwierał szafy i wrzucał moje ubranka, książki i zabawki do starego ozdobnego kufra, stojącego przy łóżku. Potem machnął różdżką i moje rzeczy zniknęły. Patrzyłam na niego z rozdziawioną buzią, zastanawiając się, co dalej. Wciąż nic nie mówiąc wziął mnie na ręce. Wtedy oboje zniknęliśmy na chwilę. To znikanie było bardzo nieprzyjemne. Coś szarpnęło mnie gwałtownie za brzuch i lewy łokieć. Zacisnęłam dziecięce powieki, a gdy je ponownie otworzyłam wciąż byłam  trzymana przez tego mężczyznę. Znajdowaliśmy się przed jakąś starą kamienicą.
Wprowadził mnie do środka, do jakiegoś małego pokoju, w którym znajdował się już kufer. Nie tłumaczył mi nic. Powiedział tylko, że zostanę tu bardzo długo.
Tak właśnie się stało i od tego dnia mieszkam u Severusa Snape’a. Zawdzięczam mu wiele, począwszy od czystych ubrań, skończywszy na w miarę dobrych manierach. Zawdzięczam mu też wszystko to, czego nie potrafią docenić u swoich rodziców wszystkie te rozpieszczone dzieci.
Wślizgnęłam się do pustego przedziału. Było tu znacznie cieplej i czyściej niż na peronie. Nieco się rozluźniłam. Nienawidzę bałaganu i chaosu, który rujnuje błogi spokój. Wolę ciszę. Może jest chwilami trochę niespokojna i nieoczekiwana, ale bardziej rozumie mnie niż jej brat -  hałas.  Przede mną były dobre cztery godziny absolutnej ciszy, wypełnionej jedynie srebrnymi literami Baśni Barda Beedle'a. Czarodziej i skaczący garnek, Fontanna Szczęśliwego Losu, Włochate serce czarodzieja, Czara Mara i jej gdaczący pieniek i Opowieść o trzech braciach. Z nich wszystkich najbardziej lubiłam tą ostatnią opowieść. Wierzyłam, że zdarzyła się naprawdę i że gdzieś na świecie, może nawet niedaleko, znajdują się Insygnia Śmierci.
Zaczynało być gwarno. Większość skończyła już się żegnać z rodzicami i zaczęła szukać wolnych przedziałów. Za każdym, gdy drzwi rozchylają się i w małej szparze pojawia się gęsta czupryna, podnoszę głowę z ciekowością. Wiele z tych twarzy rozpoznaję. Ich wzrok też nie jest obcy. Obrzydliwie rozglądają się po przedziale, a gdy zauważają moją skuloną postać w kącie, patrzę tak dziwnie. W taki sposób nie spogląda się nawet na nieznane nam osoby. Ich oczy oceniają mnie zanim cokolwiek zdążę powiedzieć lub zrobić. Oni od dawna mają swoją opinie, odziedziczyli ją po swoich rodzicach, wynieśli z domu, wsłuchując się w rozmowy starszych.
Trudno jest zignorować  takie spojrzenia. Są natarczywe, często nieprzyjemne i bardzo zuchwałe. Z dziwnym uśmiechem przyglądają mi się. Pierwszą myślą, która przychodzi mi, gdy to widzę,  jest pogarda. Łatwo jest ją wyczuć w tych wszystkich dzieciach. Gardzą mną i są przekonani, że znaczą o wiele więcej niż ja. Pewnie mają rację. To oni wychowani zostali przez swoich rodziców w harmonii, ciepłu i tej czystej miłości. Uczyli ich, jak powinni się zachowywać i pokazali im dobre maniery. Szkoda, że ich dzieci nie odrobiły lekcji. Każdego dnia obdarowywali mnie natarczywymi spojrzeniami, dusząc śmiech i gardząc – to na pewno nie jest oznaką dobrych manier. Słyszę czasem śmiech, ale nikt nigdy nie mówi. Jestem trędowata i naznaczona czymś złym. Nie wiem dokładnie czym, nigdy nie chciałam głębiej o tym myśleć. Uważam jednak, że jest to powiązana z moim pochodzeniem, które dla wielu czarodziejów jest hańbiące. To wszystko sprawiało, że czuję się w Hogwarcie, jak intruz. Nikt mnie tu nie zapraszał, po wakacjach nikt mnie nie oczekuję, mam nawet czasem wrażenie, że woleliby, gdybym nie wróciła. Też tak wolę. Zniknąć i nigdy nie wrócić do tego miejsca, w którym tak wiele osób mnie nienawidzi. Też czuję do nich to samo. Nie chcę się nikogo o nic prosić. Nie szukam już przyjaciół i nie pragnę akceptacji od jakiegoś czasu, bo wiem, że nigdy jej nie uzyskam. Jestem , według wielu, skalana czarną magią, której nie da się zmyć. Wiem, bo próbowałam wielokrotnie pozbyć się opinii młodej, aspirującej na  śmierciożerczynię psychopatki.
Drzwi wciąż się otwierały na chwilę, ale nikt nie wchodził. Byłam skutecznym odstraszaczem nawet dla tych, którzy nie znali mnie. Nie bolało mnie to, jak za pierwszym razem. Nie było mi nawet tak przykro, jak rok temu. Jadę dzisiaj samotnie do Hogwartu już trzeci raz. Przyzwyczaiłam się do tego i nie czułam nawet najmniejszego ukłucia. Widocznie tak miało być. Ktoś musi zaznać samotności w świecie pełnym przyjaźni.  
Gdy Tiara Przydziału na mojej głowię krzyknęła: ‘Slytherin’, nikt nie był zaskoczony. Ale nawet tu, gdzie pełno jest dzieciaków mojego pokroju, czuję, bijącą od nich pogardę. Większość z ich rodziców zabijało na rozkaz mojego ojca. Dzisiaj nikt już tego nie pamięta i tylko ja noszę to straszliwie piętno. Oczy tych z mojego domu nie różnią się od tych gryfońskich, czy puchońskich.
Lestrange w Hogwarcie? To nic dobrego, znowu się zacznie.
Pamiętam te gorzkie słowa jakieś dziewczyny. Już wtedy nie mogłam nic poradzić, a ta cała bezsilność pożarła mnie całkowicie. Wciąż wierzę, że ta pogarda nic nie znaczy. Przejdzie im, nie da się tak ciągle kimś gardzić. Za każdym razem, gdy zdaje sobie sprawę, że wszystko to stan wieczny, połykam łzy. Ilekroć tak się dzieje staję się silniejsza. Bardziej nienawidzę tych wszystkich, dla których jestem przeszkodą.


Drzwi przedziału uchyliły się i ktoś wszedł. Podniosłam głowę i patrzyłam na nich zdziwiona. Trzech chłopców. Dwaj z nich byli wysocy, dość tędzy. Mieli głupkowaty wyraz twarzy i rozglądali się idiotycznie po przedziale. Wrzucili ciężkie kufry na górę i spojrzeli na trzeciego. Był to niższy i sporo szczuplejszy od nich chłopiec. Jego włosy, starannie przylizane i ułożone, były niemalże białe. Tak samo, jak jego cera. Miałam wrażenie, że jego skóra od dawna nie widziała słońca. Był wyniosły. Patrzyłam na mnie z góry, jakby już w pierwszej chwili chciał pokazać, jak ważny jest. Jego błękitne oczy nie miały w sobie jednak pogardy. Siadł naprzeciw mnie.
- Jestem Malfoy – oznajmił po chwili – Draco Malfoy.
Natychmiast skojarzyłam  nazwisko. Nie tylko pochodził z szanowanego i arystokratycznego rodu, nie skalanego mugolską krwią, ale był także synem  samego Lucjusza Malfoya. To stary przyjaciel mojego ojca. Jednak wyparł się tego, by uniknąć kary. To zrozumiałe. Przecież miał syna i żonę, którzy czekali na niego.
- Znam twojego ojca – odparłam obojętnym tonem.
- A ja znam ciebie.
Zuchwały chłopak. Dobrze znał moją tożsamość, a mimo tego rozmawiał ze mną bez skrępowania. Niewielu się na to pisze. Zainteresował mnie.
- To mój pierwszy rok – kontynuował spokojnie, licząc na moją uwagę. Nieznacznie pokiwałam głową.
- A oni? – powiedziałam, wskazując brodą – kto to?
Mały Malfoy spojrzał na swoich kolegów z nieukrywaną odrazą. Oni zdawali się tego nie zauważać. Przeniósł lodowaty wzrok na mnie i skrzywił się w sposób, jaki małemu chłopcu nie przystoi.
- To Crabbe i Goyle – odpowiedział szybko – moi …
Zamilkł. Widać było, że intensywnie myśli nad odpowiednim słowem, określającym jego zażyłość z chłopcami. Spojrzałam w okno, tracąc zainteresowanie współpasażerami.
Mimo idącej nieubłaganie jesieni, słońce świeciło dzisiaj dość mocno. Złociste promyki odbijały się od tafli jeziora Wast Water, które nazywane przed okolicznych mieszkańców było Jeziorem Śmierci. Z tego, co słyszałam jest ono zamieszkałe przez pokaźne stado druzgotek, które są wyjątkowo źle nastawione do ludzi. Nie ma się, więc dziwić, że co roku kilku turystów nie wraca z tego miejsca. Trzeba być mugolem, żeby mimo to wciąż odwiedzać jezioro w każde wakacje.
- Przyjaciele – odparłam po chwili, widząc że Malfoy nie pali się odpowiedzi. Wzruszył tylko ramionami. Zrobiło mi się go jakoś dziwnie żal.
Znowu spojrzałam w okno. Przejeżdżaliśmy właśnie obok lasu, który zachwycał zielenią. Nie byliśmy nawet w połowie drogi do Hogwartu, a pociąg wlókł się niemiłosiernie. Nie podobała mi się perspektywa spędzenia kolejnych godzin w towarzystwie synów śmierciożerców, którzy szukają u mnie zrozumienia i sympatii. Widocznie zbyt mało o mnie słyszeli, myśląc że znajdą we mnie przyjaciółkę lub przyjazną duszę.
Krępująca cisze, która zapanowała w przedziale stała się bardziej krępująca niż miała to w swoim zwyczaju. Chłopcy wpatrywali się we mnie z uporem, czekając aż coś powiem. Westchnęłam przeciągle i sięgnęłam po Baśnie. Zaczęłam czytać tę o skaczącym garnku. Miałam świadomość, że co chwile uśmiecham się do lektury. Przez to, rysy mojej twarzy łagodniały gwałtownie,  zachęcając do podjęcia ze mną rozmowy.
Pociąg podskoczył gwałtownie tak, że książka wyślizgnęła mi się z rąk i odbiła się głucho od podłogi. Szybko pochyliłam się, by ją podnieść i sprawdzić, czy aby na pewno nic jej się nie stało.
- Jak jest w Hogwarcie? – zapytał Malfoy, korzystając z chwili. Westchnęłam przeciągle i odłożyłam książkę ze smutkiem na bok. Tych trzech nie da mi dzisiaj poczytać w spokoju. Chyba postanowili, że narzucą mnie zbędnymi pytaniami.
- Rodzice wam nie odpowiadali?  - zapytałam kąśliwym tonem. Malfoy nabrał powietrza. Chyba nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
- Tak, ale.. – zaczął i spojrzał na swoich kolegów, szukając pomocy. Jak się okazało zupełnie na próżno, bo dwaj osiłki wpatrywali się we mnie z rozdziawionymi gębami, jakby nigdy przedtem nie widzieli trzynastoletniej czarownicy.
- Ale oni chodzili do tej szkoły dawno i pewnie dużo się zmieniło – odparł bez przekonania. To był jakiś argument. Nie byłam jednak pewna, czy w tej starej szkole cokolwiek było w stanie się zmienić. Nie miałam tu na myśli gruntownego remontu, ani nawet nowych książek w bibliotece.
Hogwart to bardzo stara szkoła, która od wieków się nie zmieniła. Nie zmieniły się domy, które oddzielały lepszych uczniów od tych, których wartość była zbyt niska, by ją określać.  Nie zmienili się nauczyciele, którzy swoją stronniczością zniechęcali do przedmiotu. Nie zmieniła się przede wszystkim mentalność uczniów.
- Co chcecie wiedzieć? – odparłam z rezygnacją. Chłopcy spojrzeli po sobie.
- Opowiedz nam o domach – odpowiedział Goyle po chwili. Zamyśliłam się. Niewiele mogłam się im powiedzieć, bo mimo tego że zaczynam trzeci rok, znam niewiele osób. Oczywiście, znam wszystkie książkowe charakterystyki każdego z domów. Jednak wciąż brak mi praktyki.
- Gryfoni  - zaczęłam - wciąż mają więcej szczęścia niż rozumu. Mówi się, że są prawi i sprawiedliwy. Niestety, na przestrzeni lat można zaobserwować, że ich powszechnie znana szlachetność jest wybiórcza i nie każdy ma szanse jej zaznać. Moim zdaniem wciąż szukają zaczepki i kłopotów, a ich odwaga to raczej głupota i całkowity brak sprytu. Do Ravenclaw trafiają osoby, dla których liczy się przede wszystkim rozum. Wolne popołudnia spędzają na uczeniu się do egzaminów, nawet jeśli są one dopiero za pół roku. Jednak można wymienić z nimi parę zdań raz na jakiś czas i nie czuć się zgorszonym  ich brakiem logiki. Głównym ich tematem jest oczywiście nauka. Czasem sprawiają wrażenie, jakby nie mieli pojęcia o niczym więcej, niż suche formułki z podręczników. Puchoni to banda kretynów, którzy nie wyróżniają się żadną cechą. To wszyscy ci, których nie chciał żaden z domów.
Ucięłam na moment. Wstałam z miejsca i podeszłam do okna. Jechaliśmy właśnie obok zielonych łąk. Byliśmy już w połowie i niewiele kilometrów brakowało nam do przejechania granicy ze Szkocją. Widoki tu były naprawdę kojące. Soczysta trawa bija po oczach swoim spokojem i przyjemnym kolorem. Uwielbiałam takie widoki.
- A Slytherin? – przerwał ciszę Malfoy. Nie odwracając się nawet o milimetr odpowiedziałam:
- To cudowny dom.  Musisz być sprytny  i inteligentny, żeby tam trafić. To nie jest miejsce dla cnotliwych słabeuszy. Nie możesz tolerować mugolskich praktyk i braku poszanowania dla czystej krwi. Jesteśmy najlepsi, lepsi niż reszta uczniów i wielu czarodziejów. Oczywiście, wielu nas nie lubi. Są zazdrośni o to, że jesteśmy lepsi.
Zamilkłam i z satysfakcją myślałam o Slytherinie. Nie mogłam chyba lepiej trafić.
Obraz zza oknem wciąż się zmieniał. Pociąg właśnie jechał wzdłuż rzeki Tey – najdłuższej w Szkocji. Szerokie koryto nie było w stanie utrzymać wody, która delikatnie zalewała brzeg, nawadniając, pożółkłe od słońca, łąki. Przyjemny widok sprawiał, że moje oczy odpoczywały. Wstałam dzisiaj zbyt wcześnie, bym mogła mówić o wyspaniu. Oglądanie angielskiego piękna sprawiały mi, więc niewątpliwą przyjemność.
- Dużo jest szlam w Hogwarcie? – mały Malfoy po raz kolejny wyrwał mnie z przyjemnej zadumy. Odwróciłam się gwałtownie i obrzuciłam go lodowatym spojrzeniem. Moje rysy musiały stężeć, bo chłopiec patrzył na mnie ze zdumieniem. Zacisnęłam zęby i pieści.
- Za dużo – syknęłam – nie rozumiem dlaczego dyrektor nic z tym robi. Czy on nie widzi, że te mugolaki przynoszą nam…
- Hańbę i wstyd – dokończył za mnie chlopiec i uśmiechnął się z satysfakcją do kolegów. Pokiwałam głową. Tak w istocie było. Wszyscy ci, którzy uczyli się magii, nie będąc czysto krwiści przynosili wstyd prawdziwym czarodziejom. Nie byli godni posiadania różdżki i władania nią, używania zaklęć i uroków. Niczym nie różnią się od mugoli i przez to nie powinni mieć wstępu do naszego świata.
Zrobiło mi się niedobrze. To naprawdę obrzydliwe, że do Hogwartu chodzi tyle osób, które z czarodziejską krwią ma niewiele wspólnego.
- Nienawidzę szlam – wysyczał Malfoy. Spojrzałam na niego. Jego delikatna uroda nie pasowała do słów, które wypowiadał. Jego jasne włosy były przylizane i wyglądały tak, jakby ktoś bardzo długo nad nimi pracował. Drobna, chuda twarz była pokryta masą jasnych piegów, porozrzucanych głównie na nosie i policzkach. Jego strój wskazywał, że ma dość dużo złota u Gringotta. Lekko zielonkawy swater idealnie pasował do dobrze skrojonych, czarnych spodni. Bogatej całości dopełniały bardzo czyste buty z wężowej skórki .Ród Malfoy’ów nie należał nigdy do rodzin biednych. Obawiam się nawet, że nikt nigdy nie słyszał o tym, że Lucjusz Malfoy ma jakiekolwiek problemy finansowe. Ciepła i dobrze płatna posada w Ministerstwie Magii zapewniała życie dobrobyt jemu, jego żonie i dziecku.
Nigdy nie miałam okazji poznać Narcyzy Malfoy. Z tego, co wiem była przyjaciółką mojej matki i były dla siebie, jak siostry. Dlatego też czuję gorycz za każdym razem, gdy o tym pomyślę. Dlaczego nie zabrała mnie do siebie po wydarzeniach sprzed 10 lat?
- W dzisiejszych czasach nie powinno się nazywać szlamy szlamami – powiedziałam.
- Ale przecież to prawda – burknął tonem obrażonego dziecka.
Wzruszyłam ramionami. Miał rację.
- Dzisiaj nikogo nie interesuje już prawda- powiedziałam bezbarwnym tonem i rzuciłam spojrzenie na korytarz, gdzie zrobiło się dość tłoczno.
- Ale dlaczego? – zapytał któryś z osiłków.
- A kto by chciał utożsamiać się z poglądami pokonanego czarodzieja, jakim jest Lord Voldemort?
Crabbe pisnął głośno, Goyle westchnął, a Malfoy wstał. Spojrzał na mnie dumnie i z wyższością. Jego stalowe oczy zabłysnęły, a usta wykrzywiła się w dziwnym uśmieszku.
- Możesz być pewna, że ja i mój ojciec jesteśmy wierni Czarnemu Panu –powiedział dumnie i wypiął pierś.
Parsknęłam śmiechem. Przypomniała mi się opowieść Severusa o tym, jak Lucjusz Malfoy bronił się, jak mógł przed udowodnieniem mu, że jest Śmierciożercą i zesłaniem do Azkabanu. Wtedy było wątpliwe to, że jest lojalny wobec mojego ojca.
- Coś cię śmieszy? – zapytał chłopiec, podirytowany tym, że nie zrobił na mnie oczekiwanego wrażenia. Kiwnęłam przecząco głową.
Drzwi przedziału otworzyły się i do środka weszła dziewczynka.
Była brzydka, bardzo chuda i niska. Jej okrągłą buzie otaczała burza brązowych włosów, które wyglądały tak, jakby ich nigdy nie czesała, a każdy z loków sterczał w innym kierunku. Nie uśmiechała się, a jej mina wskazywała raczej na wielkie zarozumialstwo. Gdy otworzyła usta, zobaczyłam wielkie jedynki, które przypominały bardziej uzębienie dorodnego królika niż dziewczynki.
- Czy ktoś – zaczęłam niesympatycznym tonem – widział ropuchę? Neville swoją zgubił.
- Nie było tu żadnej żaby  - odpowiedział Crabbe poważnie, rozglądając się po przedziale.
- Nie żaby, a ropuchy – poprawiła go.
Bezczelna smarkula. Wstałam z miejsca i stanęłam naprzeciw jej. Wbiła we mnie swoje wielkie, brązowe oczy w oczekiwaniu na mój ruch.
- Jak mogłaś zauważyć, dzięki swojej wrodzonej inteligencji nie ma tu żadnej ropuchy – syknęłam. Malfoy zaśmiał się głośno.
-Ale.. – zaczęła, nie tracąc pewności siebie.
- A choćby jakimś cudem trafiła do tego przedziału, w którym jestem, to od dawna nie żyłaby – rzuciłam surowym tonem, potęgując śmiech Malfoya. Dziewczynka zrobiła wzburzoną minę, poczerwieniała i wybiegła z przedziału. Westchnęłam  głośno i zajęłam swoje dawne miejsce. Zignorowałam pełne ciekawości spojrzenia moich towarzyszy i wyjęłam książkę. Chłopcy zaczęli rozmawiać  o quidditchu. Wymieniali opinie i spostrzeżenia na temat ubiegłego sezony, w którym triumfowali Zjednoczeni z Puddlemere.
Nigdy nie interesowałam się quidditch’em, a samo latanie nie sprawiało mi przyjemności. Dlatego też z ulgą przyjęłam wiadomości, że wraz z zakończeniem drugiego roku nauki, kończę też naukę latania u energicznej pani Hooch.
Dzisiejsza podróż nie dłużyła mi się, jak to czasem bywało. Nie chciałam zawdzięczać tego towarzystwu, ponieważ uważam się za osobę samowystarczalną. Nie szukam już przyjaciół. Nie potrzebowałam nikogo do zwierzania się, czy wspierania. Towarzyskość nie należała do moich charakterystycznych cech, a prawie wszyscy ludzie odgrywali w moim życiu rolę drugo-, a czasem i trzecioplanową rolę. Przestałam zwracać na nich uwagę.
Ciężki pociąg zatrzymał się. Nie było to zatrzymanie gwałtowne, czy też niespodziewane. Byliśmy już na miejscu, w Hogsmeade – magicznej wiosce czarodziejów. Hałas na korytarzu był coraz głośniejszy. Również mały Malfoy i jego przyjaciele zerwali się nerwowo ze swoich miejsc, przerywając zaciekłą dyskusje o Nimbusie 2000. Przyglądałam się temu, jak chłopcy grzebali w swoich kufrach, by po chwili znaleźć całkowicie wymiętą szkolną szatę. Gdyby ich matki zobaczyły stan ich ubioru w tej chwili, z pewnością nie byłyby z tego zadowolone.
-Accio – powiedziałam cicho, a mój kufer spłynął pod moje nogi. Malfoy posłał mi jedno ze swoich gniewnych spojrzeń i popychając Goyle w stronę drzwi, wyszedł, ciągnąc zza sobą Crabbe. Zostałam sama. Ubierając szatę myślałam o tym, jak bardzo nie chce wyjść z pociągu. Nie chciałam spotykać się z ludźmi, znosić ich wścibskich spojrzeń i odpierać nieme ataki zazdrosnego społeczeństwa. To miał być kolejny rok samotności, której nie dała się przegnać. Trudno było mi się z tym pogodzić. Nie wiem, czy ktokolwiek potrafiłby w stu procentach zaakceptować taki stan rzeczy.
Westchnęłam przeciągle, gdy zapinałam ostatni guzik nowej szaty. Wygładziłam herb Slytherinu. Poczułam się pewniej.
Na peronie było pełno ludzi. Hagrid wołał zagubionych pierwszorocznych. Gdzieś w tłumie zobaczyłam dziewczynkę z wielkimi zębami, jakiegoś ryżawego chłopaka i rozczochranego chudzielca. Postanowiłam dłużej nie sterczeć w miejscu i ruszyłam w stronę powozów.
- Dakota! – usłyszałam za sobą. Odwróciłam się. Pośrodku pierwszaków stał Draco Malfoy, który machał mi energicznie. Zatrzymałam się na chwilę. Posłałam mu krzywy uśmiech – na nic innego nie było mnie stać.
- Do zobaczenie przy stole Slytherinu! – rzuciłam, może zbyt wesołym tonem. 

I Rozdział: Proroctwo


                                                   ROZDZIAŁ I

                                                   Proroctwo






















     Jestem Córką Czarnego Pana.
















































        Czarny Pan wróci silniejszy niż kiedykolwiek.

















































     Nie pomogą Wam żadne czary, ani dziecinne sztuczki.

















































  To koniec ery naiwnych czarodziei.
   Śmierć dobra, miłości, przyjaźni i brudnej krwi.
















































  Avada Kedavra.

















































Przyjdzie dzień, kiedy Czarny Pan wymierzy sprawiedliwość. Tragicznie skończą Ci z was, którzy będę walczyć przeciw Niemu. Nie zaznacie litości.
Ze świata zginie wszelkie szczęście i radość, póki nie znikną ludzcy czarodzieje. Powiadam Wam, że świat stanie się lepszy, czystszy. To przestroga dla was, głupcy. 
Czarny Pan wróci i połączy się w gniewie ze swoimi sługami. Nie będzie ratunku.









Prolog.

Prolog

Wbiegłam  do Wielkiej Sali. Panował tu chaos, częsty dla tego miejsca, jednak inny, dziwnie odmienny. Ludzie biegali, krzyczeli i rzucali zaklęcia. Bałam się, że celują na oślep, nie zwracając uwagi na nic. Co jeśli ich strzał trafi w ich brata alub przyjaciela?
Nie ma się, co dziwić. Przecież walczą o siebie i o zwycięstwo. Teraz myślą wyłącznie o sobie. A potem wybudzą się z tego koszmaru. Zobaczę, że zostali z niczym i że niewiele zyskali tą całą wojną. Wygrają. Poczują euforie, radość, może nawet szczęście. Ciemną nocą przypomną sobie martwe twarze, zastygnięte w emocji. To przecież ich wina. To oni celowali. To oni zabijali, nieważne, czy dobrych, czy złych. To wciąż byli ludzie. Mieli plany, marzenia, pasję, którymi żyli. Wojna to wszystko przerwała. Brutalnie.
Każde martwe ciało to ludzka tragedia, bez względu czyja. To wciąż będzie tragedia. Okrutne zniszczenie czyjegoś świata. To nie był przecież świat tylko jednej osoby. Dzieliła go z kimś, może od wielu lat. Planowała coś. Teraz niczego nie było.
Powinnam iść, biec. Powinnam też walczyć. Tylko jak? Przeciwko komu? Jak miałam sprowokować swoje ciało do ruchu. Przecież nie należało do mnie. Było puste. Całkowicie bezwartościowe. Tylko gdzieś w środku, w najdalszym zakątku kołatało coś lekko. To coś było wykończone wszystkim, co przeżywało. Teraz opadało z sił. Wiedziało przecież, że straciło dzisiejszej nocy tak wiele. I straci więcej. To przecież było pewne.
Nie miałam w tym przecież żadnego doświadczenia. Nie miałam pojęcia, jak postępować, co robić. Nigdy przedtem nie robiłam tego przecież. Nie miałam okazji, a dzisiaj jest idealna. Nie mogę się tylko bać. Jestem odważna. Jestem silna. Jestem zrozpaczona.
Jakieś zaklęcie minęło mnie o parę centymetrów. Tak bardzo żałuję, że ten ktoś nie wcelował.
Nie rozumiem, co mam robić. Nigdy nie czytałam nic na ten temat. Żadnego poradnika, książki, czy podręcznika i nawet nie wiem, czy takie istnieją. Bezradna. Byłam taka bezradna. Proszę mi wybaczyć. Przecież umieram po raz pierwszy, ja naprawdę nie mam doświadczenia.
Umieram. Tego nie da się ukryć. Z każdą chwilą umieram. I tracę wszystko. Sekundy ubywają. Ja naprawdę umieram. To nie jest kolejna, mugolska bajeczka o tym, że rodząc się, umieramy. Ja tracę życie. Nie żartuje. Od paru godzin konam.
Jak mam wybrać? Kogo? Nie wiem, na jakiej podstawie mam opowiedzieć się po któreś ze stron. Nie da się wybrać, jaką miłość się woli. Nie można zdecydować, kogo kocha się bardziej i dla kogo chciałoby się poświęcić życie. Lepiej, więc zginąć, stojąc pośrodku. Zakończyć wszystko, jak się zaczęło. W samotności.
Nie mogę tak tu stać i przyglądać się wojennym bohaterom. Obserwować ich poświecenie. Oni nie są tchórzami, jak ja. Nie stoją pośrodku wojny, nie patrzą na nią bezczynnie, ignorując ciche wołanie.
Co wybrać? Dobro czy zło?
Ludzie umierają. Właśnie teraz kończą swoje marzenia. Na moich oczach. A ja wciąż stoję pośrodku i nie biegnę ratować świata. Tracąc wszystko, nie wiem, co robić i po której stanąć stronie. Chciałam uciec, być tchórzem. Nie mogę, bo pamiętam wciąż, co obiecałam. Nie mogłam tego przecież zignorować. Nie tego. Poczułam, że coś napływa mi do oczu. To już nie były tylko łzy. To był żal. To była moja klęska. Napłynęło wszystko to, czego nigdy nie chciałam poczuć.
Przecież wiedziałam, że tak się stanie. Nie mogłam uniknąć tego wszystkiego. Przygotowywałam się do tego każdego dnia, gdy wybierałam. Jestem skazana na pół-życie, które wiodę już od samego początku. Tutaj nigdy nie miałam wyboru. Żyję, prześlizgując się po dniach. Udając. Kłamiąc. Oszukując. A jednak żyję. Kroczę ku śmierci.
Stoję tu bezczynnie, pośrodku wojny. I wciąż patrzę, jak bohaterowie wojenni padają na ziemię, przebici zieloną smugą. Umierają, porzucając marzenia. A ja żyję pół – życiem zdrajcy. Na rękach noszę krew czarodziejską i idę ku śmierci. Powitać ją. Ona oczekuje mnie od lat. Tęskni.
Ruszam. Biegnę z wyciągnięta różdżką. Nic, co zrobię nie będzie mieć dla mnie znaczenia. Dla nich tak.
Jestem odważna. Jestem silna. Jestem kochana. Wciąż umieram.


Jestem Dakota Andromeda Lestrange. Jestem przeklętą córką  Lorda Voldemorta.