Nie było
spokojniejszego miejsca w czarodziejskim świecie niż Hogwart we wczesnych
godzinach porannych. Niewielu uczniów miało ochotę wytknąć choćby stopę spod kołdry,
gdy za oknem świtało, nie wspominając już o odwiedzinach pokoju wspólnego. Nawet nauczyciele śnili w swoich dobrze
ukrytych sypialniach. Jedynie Filch mógłby przechadzać się po korytarzach.
Na niebie nie było jeszcze śladu słońca, gdy przebudziłam się. Otwarłam oczy i
nie zobaczyłam niczego prócz niepokojącej ciemności. W niej mogło kryć się
wszystko, co powinno wystraszyć na
śmierć trzynastoletnią dziewczynkę. Sięgnęłam po różdżkę, którą każdego
wieczoru chowam pod poduszkę.
- Inciendo
Z końca różdżki wyleciał mały płomień, który z ogromną prędkością leciał
przed siebie. Zatrzymał się dopiero po chwili na knocie świeczki. W dormitorium
zrobiło się trochę jaśniej i przyjemniej.
Zeskoczyłam z łóżka, rozglądając się wokoło i upewniając się, że żaden służący
nie wyciera właśnie kurzy z parapetów. Byłam sama.
To dość niecodzienne, że ktoś był w stanie być sam w Hogwarcie, a szczególnie w
dormitorium. Tak naprawdę miejsce, w którym spałam nie można było nazwać
dormitorium. Był to niewielki pokoik, w którym od początku mieszkałam sama.
Jestem chyba jedynym uczniem, który nie ma współlokatorów. Nikt nigdy nie
próbował mi tego nawet wytłumaczyć. Czasem, gdy nie umiałam zasnąć
zastanawiałam się nad tym. Trudno było zgadnąć, dlaczego nasz Dyrektor, którego
wizerunek zdawał się być łagodny i niezwykle
miłosierny, postanowił odizolować małą, niczemu winną, dziewczynkę już w
pierwszych dniach jej pobytu w szkole. Możliwe, że bał się zostawić mnie z
czwórką niewinnych dziewczynek, którym mogłaby zrobić krzywdzę. Może była to
prośba zatroskanych rodziców, którzy obawiali się obcowania swoich córek z
potworem. Nigdy nikogo o to jednak nie zapytałam, chcąc uniknąć nieprzyjemnej
prawdy.
Nie było chyba mniejszej komnaty w Hogwarcie, niż ta w której mieszkałam od
dwóch lat. Znajdowało się w niej niewiele mebli.
Na środku pokoju stał niewielkich rozmiarów piecyk, które skrzaty uruchamiały,
gdy na dworze było coraz chłodniej. Mogłam na nim osuszyć także mokre ubranie,
które doświadczyło w ciągu dnia nieprzyjemnej ulewy. Naprzeciw piecyka stoi masywne, dębowe biurko
z mnóstwem szuflad i skrytek, w których chowałam swoje najbardziej osobiste
rzeczy. Na blacie panował niezwykły porządek. Książki były zawsze poukładane i
ułożone na równiutkim stosie. Obok nich zawsze leżały zwoje pergaminu, a dalej
pióra i całoroczne zapasy atramentu. Wszystko miało tu swoje miejsce. Często
układam, poukładane od dawna rzeczy bez jakiegoś konkretnego celu, z braku
innego zajęcia. Wysokie łóżku z zieloną
kotarą stało po prawej stronie biurka. Było wygodne i lubiłam na nim spać
bardziej, niż na tym, które miałam w domu. Po drugiej stronie pokoju stał mój
kufer, do którego Severus zapakował moje rzeczy tamtej okropnej nocy. Obok
niego, na ścianie wisiało lustro.
Chłód kamiennej podłogi ziębił moje nagie stopy. Nie czułam już paru palców.
Zrobiłam krok do przodu, chwiejąc się i ratując od upadku. Jednym susem
dopadłam krzesła przy biurku, na którym siadłam. Podciągnęłam nogi i oparłam na
nich brodę. Przymknęłam oczy, wsłuchując
się w spokojny szum drzew i dudniący deszcz.
Nie wiem, ile minut minęło, ale gdy powtórnie otworzyłam oczy w pokoju było
jasno. Przez małe, piwniczne okienko do pokoiku wpadały pojedyncze promyki
słońca, które musiało odgonić deszczowe chmury. Spuściłam nogi i sięgnęłam ręką
po książkę, które leżała pierwsza na kupce. Był to gruby podręcznik do eliksirów. Otworzyłam ostrożnie tom i zaczęłam czytać pierwszą stronę.
Nie dowiedziałam się z lektury niczego zaskakującego. Przejrzałam już w wakacje
dokładnie wszystkie książki. Znałam ten materiał tak, że nie musiałam chodzić
na lekcje.
Ubrałam się pospiesznie w to, co musiałam. Zapięłam śnieżnobiałą koszulę i
zawiązałam zielony krawat na szyi.
Założyłam czarną spódnicę, a na ramiona zarzuciłam szkolną szatę.
Podeszłam do lustra.
- Moja piękna pani – powiedziała rama lustra.
Przeczesałam ciemne włosy.
-Taka cudowna – dodało.
Miałam wrażenie, że z dnia na dzień moje włosy stają się coraz bardziej czarne,
a niektóre loki kręcą się bardziej, niż powinny.
- Taka podobna do mojej pani.
Uśmiechnąłam się. To lustro było jedną z niewielu pamiątek, które dostałam po
matce. Codziennie rano stawałam przed nim, wsłuchując się, jak skrzeczącym
głosem chwali moją urodę i podobieństwo do matki. Tylko oczy nas różniły. Była niebieskie i
tajemnicze, jak oczy mojego Ojca.
Po cichu wyszłam z pokoju i zeszłam po krętych schodach, oświetlając sobie
drogę różdżką. Znalazłam się w pokoju wspólnym Slytherinu. Był to wydłużony,
nieokrągły, nisko sklepiony loch. Światło sączyło się leniwie z zielonkawych
lamp podwieszonych pod sufitem. We wnętrzu mieścił się gustownie rzeźbiony
kominek, zdobione krzesła i wygodne fotele oraz bogato inkrustowane stoły.
Miejsce to było tak samo zimne i wyniosłe jak mieszkańcy domu. Wszystko
wyglądało bardzo drogo, ale nie miało w sobie piękna, finezji. Nawet w
najcieplejsze dni roku szkolnego panował tu niepokojący ziąb. Rozejrzałam się, by
odnaleźć zegar. Piąta dwadzieścia trzy. Nowy dzień właśnie się zaczynał, a ja
nie byłam ani trochę na niego gotowa. Usiadłam w jednym z foteli i zaczęłam
przyglądać się swoim młodym dłoniom. Nie wyróżniały się niczym. Nie były, ani
wielkie, ani duże. Moje palce były długie i chude, lekko powykrzywiane. Nie
zaznały ciężkiej pracy i trudu. Nie czuły również dotyku zrozumienia i
pocieszenia. Były zimne i bezduszne. Kolejną chwilę obracałam je z fascynacją.
Chwyciłam różdżkę, podziwiając, jak moja dłoń cudownie wygląda, gdy ją trzyma.
Poczułam w palcach władzę, a przynamniej pożądanie by ją jak najszybciej
zdobyć.
- Boję się – usłyszałam. Oderwałam wzrok od mojej ręki rozejrzałam się. Na
fotelu obok siedział Draco Malfoy. Miał na sobie piżamę w zielono - srebrne
pasy, którą okrywał również zielony szlafrok ze srebrnymi zdobieniami. Lucjusz
Malfoy stanowczo zbytnio wczuł się w szkolną wyprawkę syna. Na Merlina, nie
chcę wiedzieć, co było gdyby dzieciak trafił do Gryffindoru i zaczął paradować
tam w ślizgońskich barwach. Gryfońskie koty zjadłyby go żywcem.
- Czego się boisz? – zapytałam, uśmiechając się łagodnie. Chłopak westchnął.
Chyba potrzebował wsparcia i musiał być szaleńcem, że szuka go właśnie u mnie. Wpatrywał się tępo w ścianę, nie siląc się na odpowiedź. Widocznie czekał na
to aż zacznę go wypytywać i drążyć temat.
- Chyba nie boisz pierwszego dnia? – zapytałam i zaśmiałam się nieco nerwowo. Chłopiec
energicznie pokiwał głową i spojrzał na mnie prawie, że błagalnie.
Nieczęsto znajdowałam się w sytuacji, gdy ktoś wręcz błaga o wsparcie. Nie
zdarzyło się nigdy, żeby ktoś poszukiwał dobrego ducha właśnie we mnie. Nie
mogłam, więc skorzystać ze swojego doświadczenia. Improwizowałam. Nie bardzo
wierząc w swoje czyny, wstałam i uklękłam przy chłopcu. Położyłam dłoń z
różdżką na jego chudym kolanie i uśmiechnęłam się blado.
- Czym się martwisz?
Chłopiec przełknął głośno ślinę, wpatrując się we mnie.
- Boję się, że nie będą mnie słuchać – odpowiedział cicho.
- A muszą? – spytałam.
Pokiwał głową. Odgarnęłam nerwowo kosmyk z czoła.
- Jeśli nie będą to zmuszę ich do tego – zaczęłam z przekonaniem .
- A jeśli się nie uda? – zapytał zlękniony.
- Jeśli się nie uda to ich razem zniszczymy – odpowiedziałam.
Chłopiec rozpromienił się naglę i uśmiechnął szeroko. Jego uśmiech działał na
mnie kojąco, dając nadzieję.
- Nawet Pottera?
Na dźwięk nazwiska tego chłopca, zadrżałam lekko.
- Przede wszystkim Pottera – powiedziałam cicho, podnosząc się z miejsca.
Rozejrzałam wokoło. Jakiś skrzat domowy energicznie wycierał kurz z kominka.
Wspinał się i z trudem sięgał brudu, który zdążył się nagromadzić. Chudymi
łapkami ściskał ściereczkę, która po chwili wypadła mu na ziemie. Zlękniony
pisnął i schylił się po nią.
- Ty głupi skrzacie – warknęłam. Odwrócił się natychmiast i wielkimi błękitnymi
oczami przyjrzał mi się uważnie. Po chwili skłonił się nisko.
- Czy panienka czegoś potrzebuje? – zapytał skrzeczącym głosem. Zaśmiałam się
drwiąco.
- Skrzacie, czy nie umiesz nawet utrzymać zwykłej szmatki w dłoni? – zapytałam
z przekąsem.
Sługa patrzył na mnie z przerażeniem.
- Nie powinieneś się czasem ukarać za złe wykonywanie obowiązków? –
kontynuowałam złośliwie. Skrzat pokiwał energicznie zbyt dużą głową. Odwrócił
się szybko i wciągnął rękę, tą samą, z której wypadła mu przedtem szmatka.
Zbliżył ją do palącego się ognia aż w końcu włożył ją całą do płomienia.
Przypalana skóra zaskwierczała, łącząc się z piskiem stworzenie. Odwrócił się w
moją stronę.
- Tak lepiej – odpowiedziałam obojętnym tonem – byłeś już u mnie? Mam dziwne
wrażenie, że mój piecyk jest zimny.
Skrzat pisnął coś i zniknął. Odwróciłam się w stronę Dracona, który przyglądał
mi się z zachwytem. Musiałam zrobić na nim duże wrażenie.
- Idź spać – powiedziałam – jest jeszcze wcześnie.
Posłusznie wstał.
- A ty – spytał na odchodne.
Uśmiechnęłam się krzywo. Nie zastanawiałam się nad tym, co będę robić. Niczego
nigdy nie planowałam wcześniej i nikomu przedtem nie musiałam się tłumaczyć z
tego, co zamierzałam. Spojrzałam na chłopca i pomyślałam, że może w moim życiu,
wraz z pojawieniem się tego dzieciaka, zaczął się nowy etap, który mogłabym
zatytułować : przyjaźń.
- Pójdę na spacer – odpowiedziałam bez większego namysłu.
- Pójdę z tobą. Poczekaj, tylko się ubiorę – powiedział i zniknął w drzwiach
dormitorium chłopców.
Nigdy z nikim się nie przyjaźniłam. Nie poznałam jeszcze osoby, która chciałaby
na tyle zbliżyć się do mnie i spędzać ze mną czas. Mimo powszechnego braku
akceptacji cieszyłam się szacunkiem ze strony innych uczniów. Możliwe, że
powodem tego był strach, jaki ciągle wzbudzam. Rzadko, kto stawiał mi się i
sprzeciwiał mojej woli. Nikt nie próbował wypowiadać swojego zdanie, gdy
różniło się od mojego. Może to wszystko odepchnęło ode mnie ludzi. Zgodziłam
się na samotność, odganiając wszystkich swoim nastawieniem. Jednak coś nie
pozwala oprzeć mi się wrażeniu, że to wszystko nie jest do końca wyłącznie moją
winą. Światem rządzą uprzedzenia, które usilnie nie pozwalają ludziom zbliżyć
się do siebie bliżej niż na długość bankowego weksla.
- Jestem gotowy – usłyszałam. Kiwnęłam tylko nieznacznie głową. Wyskoczyliśmy z
dormitorium.
Korytarz wypełniony był ciemnością. Nie widziałam nawet Dracona, który stał
pewnie koło mnie. W oddali słychać było jedynie cichy szmer. Musiało się znowu
rozpadać. Krople odbijały się głośno. Wyciągnęłam różdżkę i wypowiadając
zaklęcie rozświetliłam korytarz.
- Trzymaj się mnie – powiedziałam.
-Dokąd idziemy? – zapytał ciekawie, próbując dotrzymać mi kroku.
- Zobaczysz – odpowiedziała, wchodząc po stromych schodach. Znaleźliśmy w holu,
gdzie było już całkowicie jasno. Zgasiłam światełko, płynące z różdżki. Wokoło
było pusto, byliśmy tylko mi i setki obrazów.
Wspaniali panowie i dostojne panie, z których każde było wielkimi czarodziejami
spoglądali na nas ciekawie. Musieli być bardzo zasłużeni, inaczej ich portrety
zawisły na ścianach szkoły. Osoby były uchwyceni w różnych momentach. Często
stali w grupie, dyskutując o czymś zawzięcie. Niektórzy samotnie, spoglądając
zbyt dumnie, by ktoś zwrócił na nich uwagę. Byli i tacy, którzy chętnie
zagadywali uczniów, pytając ich o samopoczucie.
Podeszłam do jednego z obrazów na którym znajdowała się pulchna kobieta.
Siedziała na bogato zdobionym fotelu i trzymała w dłoni jabłko, które
odznaczało się niezwykłą czerwonością. Barwa ta przypomniała krew, która
dopiero co wypłynęła z głębokich ran zranionego kryształowym nożem do papieru
człowieka. Czarodziejka miała przymknięte oczy.
Była to wstrętna i wścibska baba, która od wielu lat karmiła się szkolnymi
sensacjami. Raniła swoimi opiniami, które niekiedy odrzucającały swoją
brutalnością. Zaprzyjaźniłam się z nią.
- Violet – zawołałam. Otworzyła jedno okno, przyglądając mi się bacznie. Po
chwili otworzyła drugie, a usta wydęła w dziwnym grymasie.
- Myślałam, że już do mnie zajrzysz – odpowiedziała obrażonym tonem.
- Wybacz – zaczęłam z uśmiechem – nie mogłam tutaj wczoraj zajrzeć. Zatrzymały
mnie pewne sprawy.
Przypomniała mi się moja kipiąca złością twarz, powykrzywiana w gniewie, gdy
dowiedziałam się, że nowym uczniem Hogwartu jest Harry Potter.
- A to kto? – Zapytała wskazując brodą na mojego towarzysza – nigdy nikogo nie
przyprowadzasz.
Draco przygladał jej się ciekawie, marsząc czoło. Widocznie nie miał zwyczaju
rozmawiać z portretami.
- To Draco Malfoy. Mój nowy znajomy – oznajmiłam bezbarwnie.
Violet zaśmiała się cicho.
- Młody Malfoy. Kolejna kobra Hogwartu, wykarmiona przez samego Salzara
Slytherina. A może tylko skromny padalec? – zapytała.
Dracon poczerwieniał gwałtownie na wskutek obelgi ze strony kobiety.
- Nie bądź złośliwa – powiedziałam cierpko –obie kiedyś byłyśmy zwykłymi
padalcami.
- Ty nigdy do nich nie należałaś. Zawsze uważałaś, że jesteś stworzona do celów
wyższych.
Puściłam tę uwagę mimo uszu.
- Czymże ten smyk wywołał w tobie taką sympatie? – zagadnęła ciekawsko.
- Lojalnością – odpowiedziałam – dobrze wiesz, że ludziom jej brakuje.
Widziałam, że chce uraczyć Dracona jakąś kąśliwą uwagą.
- Jak minęły wakacje? - jej ciekawość
sięgała zenitu.
- Nijako – odpowiedziałam znudzonym tonem.
- Wiele szlam wymordowałaś? – zapytała z rozbawieniem.
Nachmurzyłam się.
- Wciąż zbyt mało, bo jeszcze dużo ich panoszy się po szkole – odpowiedziałam.
Malfoy zaśmiał się głośno. Jakiś sędziwy czarodziej odchrząknął znacząco i
westchnął, pełen oburzenia.
- Już wiem, dlaczego pozwalasz się włóczyć temu dzieciakowi ze sobą. Takie
podobieństwo – odparła.
Uśmiechnęłam złowieszczo.
- Już czas na nas. – powiedziałam – może uda się dorwać jakąś wredną szlamę.
Wspięliśmy się po krętych schodach na pierwsze piętro. Tu również obrazy
przyglądały mi się ciekawie, ale nie zatrzymaliśmy się. Tutaj nikogo nie znałam
i nikogo nie lubiłam w takim stopniu, jak Violet. Draco rozglądał się ciekawie
dookoła. Ten krótki spacer pozwolił mu poznać mały kawałek zamku, który będzie
zamieszkiwał przez kolejna lata. Nie zazdrościłam mu perspektywy spędzenia
tutaj kolejnych siedmiu lat. Nikomu nie życzyłabym życia w zakłamaniu i
przymusie tolerowania praktyk, hańbiących czarodziejską krew. W Hogwarcie nie
ma selekcji. Mogą tu przyjść wszyscy, nawet ci, którzy nie powinni się tu nigdy
pojawić. Nie każdy powinien być dopuszczony do wiedzy magicznej i nauk, które
powinny być przeznaczone tylko dla prawdziwych czarodziejów.
Szliśmy długim korytarzem, którego końca nie dało się dostrzec. Pozdrawiałam postacie na obrazach chłodnym
uśmiechem. Słucham zachwytów Dracona nad pięknymi wnętrzami zamku, opowiadając
mu cierpliwie szkolne tajemnice. Wskazywałam przydatne przejścia, które
pozwalały oszczędzić czas i miejsce, gdzie lepiej było nie zaglądać. Chłopiec
przyglądał mi się uważnie i zadawał różne bezsensowne pytania.
Powoli jego obecność zaczynała mnie denerwować. Możliwe, że i podzielał dość mroczna zainteresowania oraz że rodzice
nauczyli go odpowiedniego pojmowania świata. To jednak nie mogło skutecznie
zatrzymać mojej narastającej irytacji. Byłam zmęczona jego ciągłymi pytaniami,
na które wyczekiwał wyczerpujących odpowiedzi. Ze znużeniem wsłuchiwałam się w
jego podłe stwierdzenia i oziębłe komentarze.
Denerwował mnie. Był małym, aroganckim chłopcem, któremu zbyt wiele się
wydawało. Mimo swojej arystokrackiej dumy i manierom nie umiał zachować
stosownego dystansu. Odrzucała mnie jego zbytnia ciekawości i wylewność. Nie
chciałam z nim rozmawiać o sprawach, które dotyczyły tylko mnie. Nie chciałam,
żeby wpychał się z brudną szatą w mój świat.
- Chodźmy na śniadanie – powiedziałam, gdy zaczęliśmy mijać coraz więcej
uczniów na korytarzu. Przyglądali mi się ciekawie, nie przyzwyczajeni do
oglądania mnie w czyimś towarzystwie. Zezując na mnie, szeptali coś do swoich
przyjaciół. Szeptali okropne oszczerstwa. Atakowali mnie.
- Dobrze – powiedział podnieconym głosem Dracon. Zeszliśmy w dół, do Wielkiej
Sali.
Wchodząc, rzuciłam znużonym wzorkiem na sklepienie. Zza ciemnych, deszczowych
chmur wyglądało słońce. Piękna zapowiedź poprawy angielskiej pogody.
Zajęłam te same miejsce, co od trzech lat – obok Marcusa Flinta. Nie lubiłam
go. Był na tyle głupkowaty, żeby nie odsuwać się ode mnie na bezpieczną
odległość. Po mojej prawej stronie siadł Draco Malfoy. W Wielkiej Sali nie było
wielu uczniów. Zaledwie garstka Ślizgonów, paru Puchonów, kilkunastu Krukonów i
paru gląbów z Gryffindoru. Rozglądałam się, wyczekując Pottera.
Przybywali kolejni uczniowie, skuszeni zapachami śniadania. Koło Malfoy’a
siedli Crabbe i Goyle, rzucając się od razu na jedzenie. Naprzeciw mnie usiadł
wysoki, czarnoskóry chłopiec, który wpatrywał się od wczoraj we mnie z wielką
ciekawością. Koło niego siedział jakiś naburmuszony pierwszak, a dalej brzydka
dziewczynka o twarzy mopsa.
- Marcusie, jak ci się dziś spało? – zapytałam grzecznie, sięgając po ciepłego
tosta.
- Dobrze wiesz, że pierwsze noce w nowym miejscu bardzo mnie męczą – odparł
zdenerwowany, podając mi dżem. Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Draco paplał o
czymś bezsensu. Wspominał o wakacjach, swojej wspaniałej miotle i ojcu. Żaden z
tych tematów nie wywołał we mnie cienia zainteresowania.
Wciąż spoglądałam na drzwi wejściowe. W końcu, dość spóźniony, ale uśmiechnięty,
jak idiota do Wielkiej Sali wszedł Harry Potter. Wielu uczniów przyglądało mu
się ciekawie. Wszyscy chcieli ujrzeć dzieciaka, który pokonał najsilniejszego
czarnoksiężnika świata, będąc niemowlęciem.
Potter nie wyglądał imponująco. Był chudy i wysoki. Jego włosy opadały niedbale
na tandetną blizną w kształcie błyskawicy. Zbyt duże, okrągłe i staromodne
okulary szpeciły jego twarz, a zielone oczy były nijakie. Wyglądał okropnie.
Był nieschludny.
Jednak, wszyscy przyglądali mu się z nieukrywanym podziwem. Zawdzięczali mu
spokojne dzieciństwo i brak kolejnych strat osobowych w rodzinie.
Tylko ja tego nie mogłam. Potter zabrał mi wszystko. Zabrał rodzinny, ciepły
dom. Zabrał poczucie bezpieczeństwa. Zabrał mi matka i ojca oraz rodzinną
wigilię. Zabrał mi mój rozkoszny śmiech beztroskiego dziecka.Nigdy nie śmiałam
się beztrosko. Nigdy nie budziłam się i nie biegłam do salonu, by uściskać
matkę, które wyczekiwała mojej pobudki. Nikt nie odprowadził mnie na peron
pierwszego dnia.
Nienawidziłam Pottera za zniszczenie życia i zabrania mi wszystkich jego
rozkoszy.
Nawet nie zauważyłam, kiedy w mojej dłoni znalazła się różdżka. Trzymałam ją
silnie pod stołem, zastawiając się nad odpowiednim zaklęciem. Myślałam nad
jednym z najgorszych uroków, jakie istniały na świecie i za które poszłabym do
Azkabanu na dziesiątki lat.
Inni dokonali by linczu. Zgładzenie ich bohatera, który był zaledwie 11-letnim
chłopcem na pewno odbiłoby się falą krytyki. Czy Ministerstwo Magii zdążyłoby
postawić mnie przed sądem?
Myślalam o tym, żeby podnieść się i wycelować. To byłby moment. Może zdążyłabym
uciec? Schować się w jakimś kącie i
umknąć wszystkim.
Przełknęłam ślinę.
Coś stuknęło. Oderwałam wzrok od Pottera, podążając oczami za odgłosem.
Dorodna, czarna sowa spuściła przede mną pakunek. Sięgnęłam dłonią po niego.
Prorok codzienny. Lubiłam czytać o tym, jak społeczeństwo jest mamione przez
politycznie ukierunkowaną prasę. Ani grama prawdy.
Nie lubiłam tej klasy, bo cuchnęło w niej mokrym drewnem. Również samej transmutacji nie lubiłam. Uważałam, że jest bezsensownym przedmiotem. Bez przeszkód transmutacja mogłaby być wykładana w ramach lekcji zaklęć. Niestety nie jestem jeszcze na tyle ważna, żeby dla mnie mogli zmieniać. Co innego ten obślizgły Potter, na widok którego wszyscy pieją z zachwytu. Czekałam z utęsknieniem na przybycie profesor McGonagall, siedząc smętnie sama w ławce. Przeglądałam Proroka Codziennego i sama się dziwiłam, że mój mózg przyswaja takie bzdury. Jeden z artykułów przykuł moją uwagę.
'Co nowego u Gringotta?
Śledztwo w sprawie włamania do
banku Gringotta utknęło w martwym punkcie. Włamanie, które miało miejsce 31
lipca, uważa się za dzieło nieznanych czarnoksiężników lub czarownic. Personel
Gringotta oznajmił dzisiaj, że nic nie zostało zrabowane. Włamano się do pustej
krypty, bo nieco wcześniej tego samego dnia została opróżniona przez
właściciela. "Nie możemy jednak powiedzieć, co w niej było, więc
przestańcie węszyć, bo źle to się dla was skończy" - powiedział dziś po
południu rzecznik goblinów.’
Zastanawiało mnie od dłuższego czasu, co tak bardzo ważnego musiało być w tej
skrytce i komu aż tak bardzo zależało na dostaniu się tam. Największa zagadką
było jednak to, kto opróżnił ją krótko przed włamaniem. Czułam rozczarowanie
faktem, że ktoś ubiegł złodziei. Byłam wręcz wściekła, że ich plan nie wypalił.
Pragnęłam mieć to coś, co było schowane w czarodziejskich banku na ulicy
Pokątnęj.
- Codziennie prasa? – zapytał Fred Weasley zaglądając mi przez ramię niczym
wścibska mysz. Bliźniacy zrobili to, co obiecali i zajęli miejsca po obu moich
stronach. Z ciekawością wertowali artykuł o włamaniu do banku.
- A może ty wiesz, kto to? – Zagadnął George, podnosząc wzrok znad gazety i
przyglądając mi się bacznie.
- Nawet nie wiecie jak bardzo chciałabym wiedzieć – szepnęłam po raz kolejny
czytając artykuł. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że mój głos miał
bardzo miły ton, który do mnie nie pasował. Bliźniacy chyba to zauważyli, bo
wlepili we mnie swoje świńskie oczka, wyczekując tego, co dalej powiem.
Odkrzyknęłam znacząco i dodałam chłodnym
i niemiłym tonem: a choćbym wiedziała to i tak nie zamierzam się dzielić z tym
z jakimiś nędznymi rudymi czarodziejami, którzy nie mają za grosz umiejętności.
- Tak, wiemy Dako – powiedział George i wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu.
Nic mu nie odpowiedziałam, bo do klasy weszła właśnie profesor McGonagall.
- Witam uczniów trzeciego roku w nowym semestrze na pierwszej lekcji
transmutacji – zaczęła chłodno. McGonagall była surową nauczycielką, opiekunką
Gryffonów i wicedyrektorką. Nie lubiłam jej z racji powiązania z moim
znienawidzonym domem. Lekcje z nią były znośne pod warunkiem, że braci Weasley
na nich nie było. Co roku siadali razem ze mną w jednej ławce, żeby podręczyć
mnie jeszcze bardziej. Widocznie nie wystarczały im przerwy, musieli okazywać
mi nienawiść również na lekcji.
- Przypominam, że na moich zajęciach nie toleruję błaznów, przeszkadzaczy oraz
innych tego typu żałosnych indywiduów.Możecie już nie wrócić do tej klasy. Wasz
wybór. Zostaliście ostrzeżeni. – powiedziała groźnie, spoglądając na Freda. -
do nauczania transmutacji, rzecz jasna, potrzebna jest różdżka. Jednakże co
roku będą wam potrzebne również pomoce naukowe. Mam nadzieję, że wszyscy,
zgodnie z tym, co napisano w liście z Hogwartu, nabyli podręcznik.
Przeszła wolnym krokiem koło pierwszych ławek.
Lekcje transmutacji znane były z ciszy. Profesor McGonagall potrafiła utrzymać
w klasie spokój bez podnoszenia głosu. Była to osoba wysoka i bardzo szczupła,
już nie najmłodsza. Oczy chowała za okularami, zza których groźnie spoglądała
na swoich niezdatnych uczniów. Każda lekcja rozpoczynała się od zebrania prac
domowych, których zawsze było pełno. Następnie musiałam znieść wykład. Reszta
lekcji spędzaliśmy na ćwiczeniach praktycznych, które zazwyczaj były banalne i
udawały mi się za pierwszym razem. Czasem wykonywałam zadanie za bliźniaków, by
pokazać im moją wyższość. Obawiałam się jednak, że oni odbierali to jako
przejaw mojej sympatii do nich. Były takie momenty, że doceniałam ich upór i
bezsensowną chęć przebywania ze mną. Trwało to parę sekund i od razu wracałam
do swojego normalnego przekonania o tym, że są to złośliwi idioci, którzy
zamierzają mi utrudnić życie.
Rozwinęłam pergamin i wyjęłam pióro. Zaczęłam notować to, co chce nam przekazać
profesor McGonagall. Nie zwracałam uwagi na złośliwe miny i komentarze
bliźniaków, którzy próbowali mi uzmysłowić, że jestem kujonką. Potrafiłam ich
ignorować całą lekcję i skupić się tylko na tym, co mówi nauczyciel.
Dzisiejszy wykład był krótki i miał na celu przypomnieć nam na czym polega
transmutacja. Do wykonania mieliśmy banalne zadanie, z którym każdy pierwszak
poradziłby sobie bez problemu: zamienienie zapałki w igłę. Prawie wszystkim
udało się to bez problemu. Lee Jordan z Gryffindoru miał małe kłopoty, ponieważ
zamiast igły otrzymał agrafkę. Jego druga próba jednak zakończyła się sukcesem.
- Przypominam wam tylko, że transmutacja to zamienia jednych rzeczy w inne –
powiedziała lodowatym tonem, wyrywając strzępek pergaminu z rąk George’a i
zamieniając papier w zielonego liścia. Chłopak jęknął i spojrzał w wyrzutem na
nauczycielkę.
- Proszę pani, zniszczyła pani właśnie moje notatki z dzisiejszej lekcji –
powiedział i cała klasa wybuchneła śmiechem, a pani profesor spojrzała na niego
surowo i klasnęła w ręce, by zaprowadzić spokój.
- Dobrze wiemy, panie Weasley, że pisanie przez pana notatek graniczyłoby z
cudem – powiedziała i zwróciła się do
klasy – w tym roku poznamy transmutacje natychmiastową. Jej celem jest
natychmiastowe jej użycie w sytuacjach, kiedy wymaga tego sytuacja.
- Serio? Nigdy by nie zgadł, że transmutacja natychmiastowa jest natychmiastowa
– szepnął Fred.
- Waszym zadaniem domowym jest odnalezienie wszystkich informacji o
transmutacji początkowej, które uznacie za potrzebne wam na pierwszych
lekcjach. Na następnej lekcji zweryfikujemy wasz wybór. A teraz może schować
różdżkę, pergamin oraz pióro i udać się na lunch – powiedziała profesor
McGonagall.
Nie poszłam do Wielkiej Sali na lunch. Uznałam, że mam wystarczająco dość ludzi
na dzisiejszy dzień. Wolałam pójść do biblioteki, poczytać parę książek i
odpocząć od gwaru. Może gdybym miała przyjaciół, wcale nie musiałabym tego
robić. Uciekać w ustronne miejsca i delektować się obcowaniem z samą sobą. Z
myślami, wizjami powrotu Taty i cierpieniem tych wszystkich, których tak
szczerze nienawidzę, bo oni nienawidzą mnie. Czasami zastanawiam się, za co.
Jeśli chodzi tylko o to czyim dzieckiem jestem to jest mi bardzo przykro.
Pamiętam, gdy wychowywałam się u starych czarownic z Londynu, kiedy Severus
spędzał całe miesiące w Hogwarcie. Doskonale pamiętam, jakim byłam wówczas
dzieckiem. Byłam pogodna i uśmiechnięta. Nikogo nie uznawałam za wroga. Gdy
dostałam list, przyjmujący mnie do szkoły, skakałam z radości. Nie mogłam się
doczekać spotkania z takimi jak ja, młodymi czarodziejami. Marzyłam o tym, żeby
mieć przyjaciół, z którymi dzieliłabym każdą chwilę, tą smutną i tą wesołą. Nie
mogłam się doczekać niekończących się przygód, zabaw i śmiechu z innymi
dziećmi. Miałam poczuć, że nie jestem sama, że nie jestem napiętnowana. Miałam
być tu szczęśliwa. Jednak to nigdy nie nastąpiło. Już pierwszego dnia
pokazywaną mnie palcem, jakbym była zwierzęciem w klatce. Nie pomogło mi też
przydzielenie do Slytherinu, które tylko
upewniło wszystkich kim jestem. Nikt nie chciał mnie znać, nikt nie chciał ze
mną rozmawiać, nikt nie chciał, żebym z nim przebywała. Żadna dziewczynka i
żaden chłopiec nie chciał, żebym była jego najlepszą przyjaciółką. Każdy
spodziewał się, że będę podobna do mamy i Taty. Stałam się ich wiernymi kopiami
dopiero wtedy, gdy zdałam sobie sprawę, że nikt nigdy mnie nie polubi. Nie
minął miesiąc, a ja stałam się kimś, kogo sama bym się bała. Pozbyłam się
radości, która zawsze mi towarzyszyła. Stałam się zimna, posępna i zgorzkniała,
niczym stara panna. Miałam wówczas zaledwie 11 lat. Jestem pewna, że mimo
wszelkich starań moich rodziców, ja nie urodziłam się zła. To ludzie mnie taką
uczynili swoim chłodem i obojętnością. Zrobili to wbrew mojej woli, a ja się
poddałam.