Z trudem przedarłam się przez chmarę pierwszorocznych,
którzy rozpaczliwie szukali Hagrida. Mimo jego wielkiej postury i wzrostu,
niektórzy wciąż błądzili i szukali go w tłumie. Przyspieszyłam kroku w obawie,
że któreś z dzieci poprosi mnie o pomoc. Nie miałam najmniejszej ochoty na
udzielanie jakiś miłych rad i wskazywanie drogi komukolwiek.
Mimo tego, że przez całą podróż do przedziału wpadały
promienia słońca to po wyjściu z pociągu okazało się, że pada niemiłosierny
deszcz. Narzuciłam kaptur szaty na głowę, chowając ciemne loki przed nachalnymi
kroplami. Dookoła panował już półmrok, spotęgowany niebem pełnym czarnych
chmur. Pomyślałam, że najbardziej pragnę tego, by siedzieć już w Wielkiej Sali.
To, że było tam wiele osób, które były nieprzychylne było nieistotne. Myślałam
tylko o suchym i wygodnym miejscem przy stole Slytherina i wspaniałej kolacji,
która na pewno sprawiłaby, że burczenie w moim brzuchu ucichłoby.
Zaczęło się trochę przejaśniać. Podniosłam głowę. Powozy
stały zaledwie parę kroków ode mnie. Wypełnione były uczniami w różnym wieku,
którzy dość głośno rozmawiali ze sobą. Nikt nie obdarzył mnie spojrzeniem, gdy
dotarłam na miejsce. Jedynie jeden z testrali spojrzał na mnie spode łba i
wydał zduszony odgłos.
Testrale były jednymi z najbrzydszych stworzeń, jakie
widziałam w swoim życiu. Są przeraźliwie chude tak , że z łatwością mogłabym
policzyć wszystkie kosteczki. Ich skóra jest czarna i obślizgła i przez to
zwierze wydawało się jeszcze okropniejsze. Jedyną rzeczą w nich, która przykuła
moją uwagę były oczy – puste i jasne. Bardzo przypominały mi moje własne oczy.
Były równie smutne i zrezygnowane.
Zaglądałam do kolejnych powozów w nadziei, że znajdę jakieś
wolne miejsce. Dotarłam tu, jako jedna z ostatnich, więc jedyne miejsce
znalazłam było w ostatnim z powozów.
Wskoczyłam do niego.
W środku siedziały już trzy osoby. Żadnej z nich nie byłam w
stanie tolerować. Jeden z nich to wysoki i szczupły czarnoskóry chłopak z
mnóstwem dredów na głowie, które wyglądały, łagodnie mówiąc, nieschludnie.
Pozostali dwaj chłopcy byli tacy sami. Byli tak samo krępi i wysocy. Mieli
takie same okropne rude włosy i miliony piegów na nosie i policzkach. Mieli
takie same, zniszczone i stare ubrania. Na ich twarzach gościł ten sam drwiący
uśmiech. I tak samo ich nienawidziłam.
Nazywali się Fred i George Weasley’owie. Miałam niestety
okazję dość dobrze ich poznać, ponieważ byli w moim wieku. Często byłam
zmuszono do siedzenia z nimi na eliksirach i transmutacji oraz znoszenia ich
niewybrednych żartów, które w ogóle mnie nie śmieszyły.
- Jak minęły ci wakacje, Dakoto? – Zapytał, któryś z nich.
Wszyscy trzej przypatrywali mi się z ciekowością, wierząc że coś odpowiem. Nie
miałam najmniejszej ochoty wdawać się w dyskusje z kimś ich pokroju. Wymownie
milczałam, przypatrując się drzewom, które mijaliśmy. Nie chciałam oglądać
biedy, którą przesączeni są Weasley’owie. Ich ubrania były zużyte i mogłabym
się założyć, że nosił je już ich najstarszy brat – Bill, który skończył Hogwart
wiele lat temu. Ich obrzydliwa bieda to kara za ich poglądy. Nie rozumiem, jak
czarodziej czystej krwi może traktować mugoli, jak równych sobie. Według mnie
wszyscy wątpliwej krwi powinni zniknąć z tego świata. Nikt nie potrzebuje ludzi
niemagicznych. Nikt prócz zdrajców takich, jak Weasley’owie, którzy zamiast
tępić ludzi o mugolskiej krwi są nimi zafascynowani.
Chłopcy przestali zwracać na mnie uwagę i zaczęli rozmawiać
o qudditchu. Przewróciłam oczami , słysząc po raz kolejny opinie o Nimbusie 200
i Mistrzostwach. Powóz podskakiwał, co jakiś czas na nierównej drodze,
prowadzącej wprost do Hogwartu. Rozpadało się już na dobre, a pogoda stawała
się nie do zniesienia. Zaczęłam żałować Malfoya i jego kolegow, którzy musieli
przepłynąć całą jezioro łódkami. To jedna z tych idiotycznych tradycji, których
sensu nie zna sam dyrektor.
Testrale zatrzymały się. Zarzuciłam torbę na ramię i
wyskoczyłam z powozu, kierując się w stronę bramy wejściowej. Brnęłam przez
błoto i zakrywałam kołnierzem twarz przed deszczem.
- Do zobaczenia! – Zawołał, któryś z chłopców. Nie
odwróciłam się. Wolałam udawać, że nie słyszę tych kąśliwych uwag. Tacy właśnie
byli Gryfoni. Wiecznie szukali zaczepki, a gdy już ktoś im odpowiadał udawali
świętych. Nie jestem pewna, czy to objaw ich odwagi, czy chronicznej i
nieuleczalnej głupoty.
Daleko im było do nas, Ślizgonów. Nie grzeszyli mądrością i
sprytem, którego nam z kolei nie brakowało. Można było to obserwować wszędzie:
na lekcjach, egzaminach, korytarzu i
podczas wojny. Co innego można sądzić o bandzie czarodziejów, którzy nie są w
stanie podporządkować temu, co słuszne? To, że według nich nie jest to
właściwie, nie daje im prawa, by wdawać się w jakieś potyczki w niewiadomym
celu.
Przeszłam przez żelazną, kutą bramę i znalazłam się na
ścieżce, która prowadziła wprost do zamku. Musiałam tylko pokonać błonia, a
padający deszcz wcale nie ułatwiał mi tego zadania. Wyminęłam grupkę
roześmianych Puchonów, którzy nic nie robili sobie z pogody i perspektywy
zbliżających się testów kompetencji z eliksirów. Chyba nie do końca byli
świadomi tego, jak okropna i nieokiełzana może być złość Mistrza Eliksirów,
Severusa Snape’a. Nie zwracając na nich
dłużej uwagi wspinałam się po kamiennych schodach. Stanęłam przed wielką,
dębową bramą, którą pchnęłam z całej siły. Znalazłam się w Sali Wejściowej. Wszystko
tu zdawałoby się być z kamienia: ściany, podłoga, sufit. To wszystko oświetlały
płonące pochodnie. W mroku stała wysoka i szczupła postać. Uciekając od
światła, przyglądała się każdemu, kto wchodził do szkoły. Musiała na coś lub
kogoś konkretnego czekać. Musiało to trwać dość długo, bo oprócz dobrze znanego
mi grymasu niezadowolenia na jej twarzy malowało się również zniecierpliwienie.
- Dzień Dobry – powiedziałam głośno. Profesor McGonagall
spojrzała na mnie surowo, wykrzywiając usta.
- Dzień dobry panno Lestrange - odpowiedziała – czy wielu
uczniów jeszcze jest w drodze?
- Kilkoro – odpowiedziała cierpko, uśmiechając się
złośliwie. Nie czekałam aż coś mi odpowie, skierowałam się w kierunku Wielkiej
Sali . Możliwe, że było to z mojej strony trochę niegrzeczne i powinnam jeszcze
chwilę z nią porozmawiać.
Nie lubię profesor McGonagall, wszystko wskazuje na to,
że z wzajemnością. Nauczycielka od
początku mojej nauki w Hogwarcie traktowała mnie zimno i z dużym dystansem. Nie
była dla mnie sztucznie miła i nie udawała, że jestem lepszym człowiekiem niż w
rzeczywistości byłam. Nawet moje zdumiewające wyniki z egzaminów nie robiły na
niej żadnego większego wrażenia.
Mogłam się postawić i wytknąć jej niepedagogiczne podejście
do ucznia. Jako nauczycielka nie powinna kierować się uprzedzeniami.
Pchnęłam drzwi. Wielka Sala wyglądała, jak co roku
wyjątkowo. Miliony świeczek rozświetlało
pomieszczenie, którego rozmiary były dość imponujące. Nie ma się, co temu dziwić, skoro jedna sala
musiała pomieścić wszystkich młodych czarodziejów Angli. Większość miejsca
zajmowały cztery, długie stoły, zastawione piękną zastawą. Każde z nich było
udekorowane całkowicie inaczej. Najbliżej wejścia stał stół zielony, przy
którym siedzieli czarodzieje wyjątkowi. Przy następnym stole miejsca zajmowali
uczniowie, którzy byli mądrzejsi niż inni, a rozum liczył się dla nich bardziej
niż przebiegłość, czy siła. Przy kolejnym stole siedzieli wszyscy ci, którzy tak naprawdę byli nikim.
Na końcu stał stół czerwony dla uczniów, którzy byli naiwni i głupi.
Zajęłam miejsce przy pierwszym ze stołów. Znajome twarze
wydawały się starsze, niż wtedy gdy ostatnio je widziałam. Były trochę
chłodniejsze niż te, które można było zobaczyć przy innych stołach.
Mało, kto rzucał się tu sobie w ramiona, śmiejąc się głośno.
Ograniczaliśmy się do zimnych,
wymuszonych uśmiechów i skinięć głową.
Zajęłam jedno z ostatnich wolnych miejsc przy stole.
- Dzień dobry Marcusie – powiedziałam grzecznie do chłopca
obok mnie, który obdarzył mnie dość jadowitym spojrzeniem. Po chwili jednak
wyszczerzył swoje krzywe zęby w obrzydliwym uśmiechu. Mogłam być pewna, że
zastanawiał się kim jestem. Marcus nigdy nie należał do najbystrzejszych, a
odór bijący od niego wskazywał na pewne powiązanie krwi z jakimś trollem
górskim.
- Witaj Dakoto – powiedział – zostałem kapitanem drużyny.
Uśmiechnęłam się lekko. Jakim cudem ten przygłup mógł dostać
tak odpowiedzialne stanowisko?
Spojrzałam na stół nauczycielski. Na środku siedział Albus
Dumbledore. Dyrektor machał ręką i uśmiechał się do ostatnich uczniów, którzy
zajmowali swoje miejsce.
Miejsce po jego
prawej stronie zawsze zajmowała profesor McGonagall. Po drugiej stronie
siedział malutki profesor Flitwick, którzy zażarcie dyskutował o czymś z Pomoną
Sprout. Zauważyłam również Severusa Snape, który przyglądał się wszystkim spod
tłustej grzywki, która złośliwie opadała na jego czarne i zdenerwowane oczy.
Wpatrywałam się w niego dłuższą chwilę, gdy w końcu spojrzał w moją stronę.
Uniosłam lekko rękę i pomachałam. Nie był to jednak tak wylewny i serdeczny
gest, jak to było w przypadku dyrektora. Snape uśmiechnął się lekko i skinął
głową.
W tym samym momencie otworzyły się drzwi bocznej komnaty,
zza których wyszła profesor McGonagall. Za nią wysunął się łańcuszek, złożony z
kilkudziesięciu dzieci, które z rozdziawionymi buziami podziwiały Wielką Salę i
każdy, najmniejszy element jej wystroju. Niektóre z nich były przerażone i z trwogą wypatrywały zadania, które je czeka. W
tłumie zauważyłam tą dziewczynkę, która weszła do mojego przedziału w
poszukiwaniu ropuchy. Trudno było nie zauważyć jej wielkich, rozczochranych
włosów i zarozumiałego uśmiechu. Gdzieś dalej zauważyłam Dracona, który szedł
pewnie, jakby wiedział doskonale, że zajmie za chwilę miejsce obok mnie.
Spostrzegłam też rudego chłopca, który pewnie nazywał się Weasley.
Cała grupka zatrzymała się przed McGonagall, która stała
koło drewnianego stołka z Tiarą Przydziału. Była już dość stara, poszarpana i
nieestetyczna. Z umiarkowanym zainteresowaniem spoglądałam na nią, czekając aż
wygłosi swoje przemówienie. Tiara drgnęła, a szew przy krawędzi rozpruł się,
tworząc szerokie usta. Po chwili rozległ się skrzeczący śpiew:
Może nie jestem śliczna,
Może i łach ze mnie stary,
Lecz choćbyś świat przeszukał,
Tak mądrej nie znajdziesz tiary.
Możecie mieć meloniki,
Możecie mieć panamy,
Lecz jam jest Tiara Losu,
Co jeszcze nie jest zbadany.
Choćbyś swą głowę schował
Pod pachę albo w piasek,
I tak poznam kim jesteś,
Bo dla mnie nie ma masek.
Śmiało, dzielna młodzieży,
Na głowy mnie wkładajcie,
A ja wam zaraz powiem,
Gdzie odtąd zamieszkacie.
Może w Gryffindorze,
Gdzie kwitnie męstwa cnota,
Gdzie króluje odwaga
I do wyczynów ochota.
A może w Hufflepuffie,
Gdzie sami prawi mieszkają,
Gdzie wierni i sprawiedliwi
Hogwarta szkoły są chwałą.
A może w Ravenclawie
Zamieszkać wam wypadnie
Tam płonie lampa wiedzy,
Tam mędrcem będziesz snadnie.
A jeśli chcecie zdobyć
Druhów gotowych na wiele,
To czeka was Slytherin,
Gdzie cenią sobie fortele.
Więc bez lęku, do dzieła!
Na głowy mnie wkładajcie,
Jam jest Myśląca Tiara,
Los wam wyznaczę na starcie!
Przewróciłam oczami. Jej pieśń w tym roku była jeszcze
gorsza niż poprzednia. Mimo mojego braku entuzjazmu reszta Sali rozbrzmiała
oklaskami i okrzykami, które w większości pochodziła od Gryfonów. Tiara
skłoniła się przed każdym ze stołów i znieruchomiała. Profesor McGonagall
uciszyła resztę uczniów ręką i rozwinęłam pergamin.
- Kiedy wyczytam nazwisko i imię, dana osoba siada na
stołku, a ja nałożę jej tiarę. Abbott, Hanna!
Ziewnęłam znacząco. Zaczęłam obserwować, jak kolejne
przerażone pierwszaki przymierzają Tiarę, która wykrzykuje nazwy domów. Po
każdej z osób rozlegały się głośne oklaski i gorąco gratulacje.
- Crabbe, Vincent! – zawołała nauczycielka. Tłum wypchnął
przerażonego chłopca na środek, który z trudem wgramolił się na stołek.
- SLYTHERIN – wykrzyknęła Tiara. Zadowolony Crabbe ruszył w
stronę naszego stołu, przy którym rozległ się wiwat na jego część. Uśmiechnął
się do mnie niepewnie i zostawiając między nami jedno miejsce przerwy, usiadł
ciężko. Rozejrzał się po pustym stole i wydał dziwny pisk.
- Gdzie jedzenie? – sapnął w moją stronę. Uśmiechnęłam się
krzywo do Flinta, który chyba nie zrozumiał o co mi chodzi.
- Kochany – zaczęłam bezbarwnie – W Hogwarcie je się raz na
tydzień. Musisz poczekać do środy. Crabbe pisnął i schował twarz w tłustych
rączkach.
Kolejne pierwszaki siadały na stołku. Niedługo do nas
dołączył również Goyle. Z jego twarzy natychmiast zniknął uśmiech, gdy Crabbe
wyszeptał mu coś do ucha.
Na stołku siadła ta przemądrzała dziewczynka z pociągu.
Tiara po chwili wahania wykrzyknęła: GRYFFINDOR. Odetchnęłam z ulgą. Teraz
miałam pełne prawo, by ją znienawidzić. Nie dość, że była wnerwiająca, małą
Panną-Wiem-Wszystko-I-Zaraz-Ci-Powiem to jeszcze stała się Gryfonką. Jedyną
rzeczą, która by ją pogrążyła jeszcze bardziej byłoby to, gdyby okazała się
szlamą. Westchnęłam cicho.
- Malfoy, Dracon!
Z szeregu wystąpił dumny i blady chłopiec z bardzo pewną i
poważną miną. Siadł na stołku. Tiara ledwo musnęła jego białe włosy, a
wkrzyknęła:
- SLYTHERIN.
Rozległy się oklaski. Uśmiechnęłam się z satysfakcją, łapiąc
się na tym, że cieszę z przydziału tego chłopca do mojego domu. Zajął wolne
miejsce koło mnie i wyciągnął swoją bladą dłoń. Uścisnęłam ją niepewnie,
uśmiechając się lekko.
- Witaj w Slytherine – powiedziałam cicho.
Kolejny uczniowie siadali na krześle, po to by za chwilę
odejść do swoich stołów, wpadając w ramiona swoich nowych przyjaciół. Moon.
Nott. Parkinson. Parvati. Parvati. Perks.
Przestałam obserwować przydział kolejnych uczniów. Przypomniałam
sobie moment, w którym i ja założyłam starą tiarę. Wszyscy przyglądali się mi z
ciekawością i lekkim przerażeniem. Profesor McGonagall spojrzała na mnie surowa
i nałożyła wyrocznie na głowę. Nakrycie ledwo musnęło moje czarne, kędzierzawe
włosy, a westchnęło cicho. Zaczęła mruczeć coś do siebie, zastanawiając się.
Parę razy wymieniła nazwisko mojego ojca i matki. Potem moje cechy:
wielka mądrość, duża moc, talent, przebiegłość, okrucieństwo..
-Potter, Harry – słowa McGonagall wyrwały mnie z zamyślenia.
Rozległy się podniecone szepty, który wypełniły Wielką Salę.
- Kto? – szepnęłam do Malfoya.
- Potter – odpowiedział cierpko i począł przyglądać mi się
badawczo. Wstałam z miejsce, by lepiej widzieć. Z szeregu wystąpił mały i
bardzo szczupły chłopiec. Jego ciemne włosy były rozczochrane i niedbale
ułożone. Na krzywym nosie opierały się okrągłe, staromodne okulary o grubym
szkle. Wyglądał dość żałośnie.
Na czole.. na czole widniała blizna w kształcie błyskawicy.
Wiedziałam, co to jest. To była pamiątką po spotkaniu chłopca z moim drogim
Ojcem. Ta błyskawica była symbolem jego gorzkiej porażki. Porażki, która
zakończyła cudowny czas, gdy mój Tata był u szczytu sił. Pokonał go. A był
tylko rocznym dzieckiem.
- To on – syknęłam do siebie.
Nie wyglądał na czarodzieja. Nie wyglądał na kogoś, kto
byłby w stanie pokonać najpotężniejszego czarnoksiężnika świata.
To jego wina. W jednej chwili znienawidziłam tego chłopca.
To przez niego zniknął mój Ojciec. W jednej chwili zabrał mi to, co dla
trzyletniej dziewczynki jest najważniejsze – mamę i tatę. Patrzyłam, jak Potter
siada na stołku. Chciałam, żeby z niego spadł. Profesor McGonagall nałożyła na
jego niechlujne włosy Tiarę Przydziału, która zaczęła coś szeptać. Choć bardzo
chciałam, nie mogłam usłyszeć jej słów.
- GRYFFINDOR!
Rozległy głośne oklaski i wiwaty. Gryfoni głośno krzyczeli i
śmiali się. Poklepywali Pottera, niektórzy ściskali jego dłoń. Siadł między
nimi, uśmiechając się szeroko. Zacisnęłam usta. Coś się we mnie gotowało.
Nienawiść wypełniła każdy fragment mojego młodego ciała. Pragnęłam podejść do
niego i wypowiedzieć najgorsze zaklęcie, jakie znałam. Przeszedł mnie dreszcz
emocji. Spojrzałam na stół, przy którym siedzieli nauczyciele. Severus
przyglądał się mi bacznie, gotowy w każdej chwili powstrzymać mnie przed
zbrodnią. Jego wzrok był błagalny. Posłuchałam go. Siadłam na miejscu, patrząc
jak Potter rozmawia z Percym Weasley’em.
Malfoy ścisnęłam moje ramię. Spojrzałam na niego wściekle.
- Wszystko dobrze? – zapytał. Pokiwałam przecząco głową. Chłopiec
spochmurniał i spojrzał w tą samą stronę, co ja. Zrozumiał. Nie zapytał mnie o
nic więcej. Nie był wścibski, ani nachalny. Doskonale wiedział, o co mi chodzi.
- Ja też go nie lubię – powiedział cicho. Prychnęłam. Ja
wcale nie nie lubilam Pottera. Ja go nienawidziłam.
Ostatnie miejsce przy stole Slytherinu, zajął wysoki,
czarnoskóry chłopak, niejaki Zabini. McGonagall wyniosła Tiarę i zajęła swoje
miejsce.
Dumbledore spoglądał spod okularów – połówek na uczniów i
uśmiechając się radośnie, wstał.
- Witajcie – zawołał wesoło tak, jakby zobaczył kogoś za kim
bardzo tęsknił. – Witajcie w nowym roku szkolnym w Hogwarcie! Zanim
rozpoczniemy nasz bankiet, chciałbym wam powiedzieć kilka słów. A oto one:
Głupol! Mazgaj! Śmieć! Obsuw! Dziękuję Wam!
Rozległy się oklaski i wiwaty. Skrzywiłam się i uśmiechnęłam
się złośliwie. Teraz żaden z nowych uczniów nie będzie miał wątpliwości, że
dyrektor jest stuknięty. Brawa ucichły, gdy na
półmiskach pojawiło się jedzenie: befsztyki, pieczone kurczęta, kotlety
schabowe i jagnięce, kiełbaski, bekony, steki, ziemniaki gotowane i pieczone,
frytki, pudding Yorkshire, strudle, marchewka, sosy, keczup.
Nie miałam ochoty na jedzenie. Było mi niedobrze, gdy
przypominało mi się, że trzy stoły dalej siedzi Harry Potter.
Po godzinie uczta dobiegała końca. Wstałam, jako jedna z
pierwszych od stołu i udałam się ku pokojowi wspólnemu Slytherinu. Wyszłam na
pusty korytarz, gdzie gwar był cichszy. W głowie tąpała wzburzona krew i
wspomnienia. Z trudem odnalazłam zamazane już obrazy z wczesnego dzieciństwa.
Przysiadłam na kamiennym murku i zamknęłam oczy.
‘Zobaczyłam piękną jadalnie. U szczytu stołu siedziała moja
matka, bawiąca się różdżką i uśmiechająca się do mnie ciepło. Siadłam obok
niej. Wciąż się do mnie uśmiechała. Podniosła różdżkę, z której wyleciało stado
małych ptaszków. Wypełniło całą jadalnię, śpiewając jakąś nieznaną pieśń. Były
wszędzie. Zaśmiałam się głośno.
- To czary – powiedziała mama
- Też będę tak czarować? – zapytałam niepewnie,
przyglądając się mamie. Uśmiechnęła się szeroko.
- Będziesz czarować jeszcze pięknej – odpowiedziała i dodała
poważnie- ale będziesz musiała być
bardzo odważna, bo mamy dla ciebie wiele bardzo ważnych zadań.
Patrzyłam na nią. Roześmiała się’
Otwarłam oczy. Jadalnia zniknęła razem z mamą. Wciąż byłam
na tym samym korytarzu. Znowu poczułam nienawiść.
- Zapłaci mi za to – powiedziałam cicho.
- Zapłaci mi za to – powiedziałam cicho.